Oczekiwania wobec Horizon Forbidden West: Burning Shores
Ukończyłem wszystkie zadania w Horizonie. Co zabawne, zrobiłem to w ostatnim czasie dwa razy. Kilka tygodni temu premierę miał dodatek do Forzy Horizon 5 o tytule niczym gra dla pięciolatków – Rajdowa Przygoda. Zawartość była jak wyciskanie resztek zabawy z tej podserii i naprawdę, jeśli kolejna pełnoprawna odsłona wyścigowa będzie tak podobna do poprzedniczki, to ja wysiadam. Teraz jednak skończyłem drugi dodatek do Horizona. Tym razem mowa oczywiście o rozszerzeniu Burning Shores do Horizon Forbidden West, które sprawiło, że polubiłem Aloy jeszcze bardziej.
Początki jednak nie były dla mnie tak dobre. Dziś marka Horizon to dla mnie must-have i w kolekcji, oprócz gier, mam również wydane w Polsce powieści graficzne, a i VR-ową przygodę bardzo sobie cenię. Pierwszą część, Horizon Zero Dawn jednakże prawie porzuciłem. Tytuł ani nie wciągnął mnie historiami o plemionach żyjących w tym niezwykłym świecie, ani nie przyciągał elementami polowania pt. „Monster Hunter dla bardzo zachodnich graczy”. To, co jednak sprawiło, że grę ukończyłem, to cały wątek dotyczący wydarzeń z przeszłości i odkrywanie ich kawałek po kawałku. Bez spoilerowania, całość przypomina mi moją ulubioną serię Assassin’s Creed, więc ostatecznie po ukończeniu tytułu zacząłem czekać na to, co dalej.
„Dalej” przyszło w postaci dodatku DLC o nazwie Frozen Wilds. Nagle coś zaskoczyło! Nie wiem, czy to liczne patche, czy twórcy, którzy nabrali doświadczenia, ale zawartość dodatku była o wiele lepsza od podstawki. Nawet walka zaczęła mi sprawiać przyjemność. Poprzeczka została ustawiona wysoko – dodatki do tej serii to nie proste rozszerzenia, a porządna zawartość. Miłość do Horizona pojawiła się już w trakcie ogrywania nowej zawartości. Potem było już z górki.
Horizon Forbidden West było wspaniałe. Produkcja lepsza od poprzedniczki pod każdym względem zaoferowała mi jeszcze więcej historii z przeszłości, rozwinięty model walki, a grafika była tak absurdalnie dobra, że do dziś robi ogromne wrażenie i jeszcze długo będzie zachwycać. Tylko te plemienne problemy dalej mnie nie wciągają. No ludzie kochani, ja tutaj odkrywam nowoczesne technologie, badam przeszłość, a tymczasem mam to zostawić, bo ktoś zaginął na polowaniu? Moimi uwagami do Forbidden West było również to, że gra była aż za duża, a niekiedy aktywności poboczne czy zadania trochę przekombinowane.
Horizon Forbidden West: Burning Shores jest po prostu idealne
Tutaj na scenę wchodzi dodatek Burning Shores. Coś, co tak idealnie wpasowało się w to, czego potrzebowałem, że spokojnie można stwierdzić, iż jeśli ta gra zbiera dane analityczne użytkowników, to deweloperzy korzystają z nich z głową.
Zacznijmy od technikaliów. Burning Shores jest dodatkiem dostępnym już tylko na PlayStation 5 i to widać. Twórcy w kilku scenach przedstawili takie sytuacje, że jeśli ktoś od dawna nie czuł filmowości gier, to tutaj znów może zakrzyknąć z wrażenia, jak podczas wspinaczki po pociągu w Uncharted 2: Pośród Złodziei. Oprawa graficzna tej produkcji to czołówka branży gier wideo i trudno będzie to pobić nawet Unreal Engine 5, nie mówiąc o innych popularnych silnikach. Na podobnym poziomie stoi również udźwiękowienie i muzyka – rewelacyjne utwory warte do dodania w Waszych usługach streamingowych oraz odgłosy, które idealnie pozwalają określić zagrożenie i jego kierunek dzięki technologii 3D Audio.
Co jednak w tym rozszerzeniu zasługuje na szczególne uznanie, to konstrukcja nowej lokacji. Zacznijmy od tego, że Płonący Brzeg jest dość mały, ale wypełniony po brzegi zawartością. Tutaj nie ma pustych przestrzeni. Wiele lokacji nie jest oznaczonych i warto samemu poszukać sekretów, bo niektóre kryją nawet zadania. Świat aż chce się cały zwiedzić, nie odrzuca skalą i na każdym kroku zaskakuje zawartością. Omawiane rozszerzenie nazywam “mini-RPG”, ponieważ jest on jak ulga po tych grach na kilkadziesiąt godzin, które nie potrafią utrzymać poziomu rozgrywki przez cały czas zabawy. Burning Shores to piguła RPG w małym wydaniu, na kilkanaście godzin. Bardzo odświeżające doświadczenie. Jeśli po tym dodatku będziecie mieli ochotę na więcej takich mniejszych, rozbudowanych gier, to polecam polskie Terminator Resistance. Produkcja sprawia wrażenie “mini-Fallouta” i zaskoczy Was bardziej, niż się tego spodziewacie.
Wspomniana zawartość również jest świetna i nawiązuję tutaj teraz do mojego przeczucia, że twórcy świetnie przeanalizowali, co gracze robili w podstawowej wersji gry, a czego nie. Do gry trafiły tylko najciekawsze aktywności, a każda z nich jest wykonana w mistrzowski sposób. Nielubiane przeze mnie zwiedzanie starożytnych ruin ograniczono tutaj do jednej, rewelacyjnej lokacji, która za to prowadzi następnie do świetnego zadania pobocznego, o którym można nie wiedzieć. Perfekcja. Naprawę moje serce pęka, gdy widzę w sieci nagrania z przejścia gry w 3-4 godziny, ponieważ autorzy pędzili tylko z głównymi misjami. Tym światem trzeba się delektować i go powoli odkrywać. Nie pędźcie z tą produkcją.
Zapewne zauważyliście, że unikałem tutaj jakichkolwiek opisów dotyczących fabuły. Robię to specjalnie, ponieważ nie ma po co zdradzać Wam tego, co Was czeka. Wiedźcie jednak, że to, co być może kupicie, to wspaniałe rozszerzenie. Jeszcze lepsze i ciekawsze od podstawowej wersji gry.