Był rok 2011. W Japonii w wyniku trzęsienia ziemi doszło do awarii elektrowni atomowej w Fukushimie. Tamto wydarzenie było kamieniem węgielnym dla decyzji rządzących w Niemczech, aby definitywnie odejść od energii jądrowej. Alternatywą miały być OZE. Przez kolejną dekadę trwały stopniowe przygotowania do zrealizowania tego planu. Pandemia, wojna w Ukrainie i kryzys energetyczny wydłużyły czas oczekiwania do nocy z 15 na 16 kwietnia 2023 roku.
Czytaj też: Zielony wodór na wyciągnięcie ręki. Niemcy realizują scenariusz przyszłości
Systematycznie rozwijana infrastruktura dla energetyki wiatrowej i słonecznej spowodowała, że obecnie obydwa te źródła energii dominują w miksie energetycznym Niemiec. Moc zainstalowana wynosi w ich przypadku ponad 60 GW oddzielnie dla słońca i wiatru.
Wokół decyzji o wyłączeniu elektrowni jądrowych było sporo kontrowersji. Wszystko ma związek z niestabilnością OZE pod względem warunków pogodowych. Podczas pochmurnych i bezwietrznych dni wiatraki i panele słoneczne nie produkują niemal żadnej energii. Wobec tej sytuacji państwa dbają o to, aby posiadać jakieś inne źródło energii, które będzie swoistym zabezpieczeniem. W Polsce ciągle są to elektrownie węglowe, a w Niemczech… również to samo. Po wyłączeniu ostatnich reaktorów tylko spalanie węgla może dawać stałe dostawy energii do sieci.
Niemcy bez atomu. Dzięki temu węgiel jest spalany pełną parą
Po pierwszej nocy bez energii atomowej w Niemczech dało się zauważyć, że większość energii produkowanej w czasie rzeczywistym pochodziło z węgla. Wobec tego emisja CO2 podczas nocnych godzin wynosiła średnio niewiele mniej niż w Polsce, która w porach nocnych i przy bezwietrznej pogodzie bazuje niemal w całości na węglu kamiennym i brunatnym.
Trzeba jednak zwrócić uwagę na jeden szkopuł i dezinformację panującą w ostatnich dniach w związku z wyłączeniem niemieckiego atomu. 15 kwietnia przestały działać ostatnie trzy reaktory, których łączna moc zainstalowana wynosiła mniej niż 5 GW. W 2010 roku działo ich łącznie 17 o mocy ponad 20 GW. Rok później wyłączono osiem, w 2019 – jeden, a pod koniec 2021 – kolejne trzy. Realizacja niemieckiego planu trwała od dekady i nie jest niczym, o czym nie wiedzieliśmy od 12 lat. Równolegle w tym czasie rozwijano w kraju OZE, ale i nie odstępowano od elektrowni węglowych.
Wyłączone elektrownie atomowe to żadna nowość. Niemcy szykowały się na to 12 lat
Podnoszenie dzisiaj larum przez dziennikarzy jest zwyczajną pobudką z ręką w nocniku. Jak podaje Amerykańska Agencja Informacyjna o Energii, Niemcy planują zastąpić utracone moce na elektrowniach jądrowych energią z gazu ziemnego – nie węgla. Kopcące elektrownie będą wygaszone do 2038 roku. Wówczas nasz zachodni sąsiad planuje rozwinąć sektor energetyki gazowej, jeszcze bardziej rozbudować OZE i zapewne wpuścić na rynek wielkoskalowe magazyny energii, które w niektórych grafikach informacyjnych są już podawane.
Czytaj też: Komu opłaca się kryzys energetyczny? Niemcy biją rekordy w pozyskiwaniu energii słonecznej
Patrząc na terminowość i słowność w realizacji planu wygaszania atomu, możemy sądzić, że z węglem będzie podobnie. Chociaż tutaj nieco bruździ kryzys energetyczny i problemy w dostawach gazu ziemnego. To jest główna przyczyna w ostatnich miesiącach dla „zmartwychwstania” niektórych elektrowni węglowych. Miejmy nadzieję, że Niemcy znajdą wyjście z tej sytuacji i przestaną wkrótce być jednym z największych emitentów CO2 do atmosfery z sektora energetycznego.