Wyjaśnijmy sobie na wstępie, że komputer to tylko narzędzie, a może raczej – skrzynka z narzędziami. Jeśli tylko mówimy o sprzętach podobnego kalibru, to na dłuższą metę nie ma większego znaczenia, czy sięgniemy po Maca czy peceta, bo na obydwu da się zrobić z grubsza to samo, zarówno po stronie „kreatywnej” jak i po stronie „księgowości”.
Nie sposób jednak nie zauważyć, że do komputerów Apple’a od lat przylgnęła łatka komputerów dla ludzi kreatywnych, twórczych, robiących ciekawe rzeczy. Jest to o tyle paradoksalne, że to po stronie Windowsa znajdziemy dziś maszyny obiektywnie ciekawsze czy bardziej skrojone pod specyficzne potrzeby twórców (wystarczy spojrzeć na serię laptopów Asus ZenBook Pro Duo lub Studiobook). Mimo to nadal to właśnie MacBook jest synonimem laptopa dla twórców, a komputery z nadgryzionym jabłkiem bezwzględnie dominują większość branż kreatywnych (nie licząc może gamingu i grafiki 3D).
Czytaj też: Test MacBooka Pro 16 2023. Bezwzględnie najlepszy laptop na świecie
Historia, marketing, a może jest coś jeszcze? Co sprawia, że Mac jest postrzegany jako komputer “dla twórców”?
Rozmawiając na ten temat nie możemy pominąć wielu lat historii, w której to sytuacja wyglądała zupełnie inaczej i rzeczywiście Maki były jedynym sensownym wyborem dla twórców. Przez wiele lat to komputery Apple’a oferowały lepsze środowisko pracy w branży kreatywnej, oferowały też nieporównywalnie lepszy sprzęt (zwłaszcza w sferze laptopowej) i lepszą kompatybilność oprogramowania niż pecety z Windowsem. Były też po stokroć bardziej stabilne, co w środowisku profesjonalnym, gdzie nie można sobie pozwolić na przestoje czy awarie, było nie do przecenienia.
Sytuacja zaczęła się zmieniać w okolicy 2016 roku, kiedy to z jednej strony Apple strzelił sobie w stopę prezentując MacBooka Pro wykastrowanego ze wszystkich możliwych złącz, z niesławną klawiaturą motylkową, która psuła się na prawo i lewo, a z drugiej strony jak grzyby po deszczu zaczęły pojawiać się komputery zdolne rzucić wyzwanie laptopom Apple’a. Ogromny udział w tej transformacji miał też zaprezentowany ledwie rok wcześniej Windows 10, który wprowadził wiele udogodnień względem poprzednich edycji – dość wymienić lepsze zarządzanie sterownikami audio czy przestrzeniami barwnymi monitorów. Nie bez znaczenia był też fakt, że wiele firm w końcu zaczęło przykładać się do należytej optymalizacji oprogramowania na komputery z Windowsem, co dotąd nie było standardem, bo to Mac zawsze miał priorytet (patrzę na ciebie, Adobe!).
Dziś te różnice są w zasadzie niebyłe i (z nielicznymi wyjątkami) oprogramowanie multiplatformowe zachowuje się na komputerach z Windowsem albo tak samo, albo wręcz lepiej niż na Macu. Mimo to budowana przez lata reputacja pozostała i wiele osób może utożsamiać komputery Apple’a z pracą kreatywną stricte przez wzgląd na przeszłość.
Oczywiście kolosalną rolę w postrzeganiu komputerów Apple’a przez publikę ma też marketing, który firma od zawsze uprawia po mistrzowsku. I mam tu na myśli nie tyle reklamy w telewizji czy Internecie, a niezwykle zręczne i przemyślane lokowania produktu w popkulturze oraz należyty dobór ambasadorów.
Apple ma politykę, iż jego produkty mogą pojawiać się w filmach czy serialach tylko w rękach postaci pozytywnych. Tajemnicą poliszynela jest, że już dekadę temu Apple miał swojego człowieka od współpracy z Hollywood, który pracował nad strategicznym umieszczaniem produktów w najważniejszych produkcjach (nierzadko za darmo!). Historia lokowań sięga jednak jeszcze głębiej, bo aż do roku 1996 r. i ulokowania PowerMaca w pierwszym filmie z serii Mission: Impossible. Nie sposób zliczyć wszystkich product-placementów sprzętu Apple’a na przestrzeni lat, ale było tego mnóstwo. Od klasyków, jak „24 godziny”, „Legalna Blondynka” czy „Doktor House”, po współczesne produkcje, np. „Na Noże”. Sprzęty Apple’a zawsze były używane przez ludzi ciekawych, kreatywnych, ważnych dla fabuły danego filmu czy serialu. Powtarzana w ten sposób od blisko 30 lat strategia ma jeden cel: stworzyć stałą konotację w głowach widzów, że z MacBooków korzystają ludzie fajni. Swoją drogą, strategia jest tak skuteczna, że wielu innych producentów próbowało ją powtórzyć, wliczając w to np. Microsoft, który zwłaszcza w okresie debiutu pierwszych Surface’ów bardzo agresywnie lokował swoje produkty w serialach i filmach. Ale to temat na inną dyskusję.
Spróbujmy jednak na moment usunąć marketing i historię z równania. Czy nadal zostanie tam coś, co sprawia, że Maki naprawdę są lepszymi komputerami dla twórców? Oj tak. Widać to od pierwszego uruchomienia komputera.
Czym się różni Mac od peceta? Przyjrzyjcie się preinstalowanym aplikacjom
Jako zawodowy tester sprzętu konfiguruję od kilku lat co najmniej kilkanaście-kilkadziesiąt komputerów w ciągu roku. Zależnie od tego, o jakim producencie mowa, na laptopie z Windowsem znajdziemy preinstalowane albo zupełnie nic, albo mnóstwo dziwnych rzeczy – począwszy od zbędnego, inwazyjnego antywirusa, poprzez stos śmieciowych aplikacji producenta, aż po… sugerowane aplikacje, czyli nic innego jak reklamy, a wśród nich takie perełki jak np. Candy Crush.
W standardzie nie dostajemy ani narzędzi pracy (co najwyżej możliwość przetestowania sobie pakietu Office, WordPada nie liczę), ani tym bardziej narzędzi kreatywnych (Paint i ClipChamp to jakieś nieporozumienie, dorzucane na odczepnego).
Tymczasem po pierwszym uruchomieniu Maca od razu dostajemy szereg usług i aplikacji do wyboru.
Oczywiście na upartego je też można nazwać „śmieciowymi” (niektóre takie są, np. Photo Booth, wtf, po co to komu?), ale jednak większość z nich to naprawdę przydatne i rozbudowane programy. Mamy cały pakiet iWork (Pages, Numbers, Keynote), który z powodzeniem zastąpi pakiet Office. Mamy iMovie, który pozwala na całkiem przyzwoitą pracę z wideo. Mamy Garage Banda, który pozwala nie tylko pobawić się w produkcję muzyki, ale też uczyć się gry na instrumentach. Możemy pobrać Swift Playgrounds, by uczyć się programowania. Wszystko to zupełnie za darmo, dostępne na wyciągnięcie ręki, prosto od Apple’a.
I żeby była jasność – na Windowsa też istnieją takie programy, także darmowe. Sęk w tym, że żaden z nich nie jest od Microsoftu i każdy z nich trzeba samodzielnie znaleźć, pobrać i się go nauczyć. Na Macu jest zupełnie inaczej: Apple od pierwszego uniesienia pokrywy laptopa oddaje użytkownikowi do rąk szereg narzędzi z różnych dziedzin i mówi – „baw się dobrze. Wybierz, co chcesz robić, my cię wszystkiego nauczymy”.
Co więcej, jest to bardzo przemyślana strategia, mająca na celu m.in. zamknięcie użytkownika w ekosystemie urządzeń Apple’a poprzez oferowanie im naturalnej progresji o obrębie aplikacji tego samego producenta. Zacząłeś montować filmy w iMovie? No to Final Cut Pro będzie dla ciebie idealny, bo fundamentalne założenia obydwu programów są te same. Zacząłeś tworzyć muzykę w Garage Band? Doskonale, proszę bardzo, oto niedrogi Logic Pro, do którego przeniesiesz swoje projekty, a do tego masz tu gratis więcej sampli i instrumentów, niż daje w standardzie jakiekolwiek inne oprogramowanie.
Zauważmy też, że Apple zarzuca ten sam „haczyk” we wszystkich swoich urządzeniach. Te same podstawowe aplikacje znajdziemy na iPhone’ach czy iPadach. Nieważne, po jaki sprzęt Apple’a sięgniemy, firma niejako zachęca do twórczości. Microsoft tymczasem zachęca… no nie wiem, do czego. Do grania w Candy Crusha.
Postawa Apple’a w udostępnianiu tylu świetnych narzędzi „gratis” ma też ogromne znaczenie, jeśli chodzi o budowanie ogólnego wizerunku marki pt. „it just works!” (ang. to po prostu działa!). Żadnego szukania. Żadnego kombinowania. Wszystko jest na wyciągnięcie ręki. Naturalnie dla zaawansowanych użytkowników nie ma to żadnego znaczenia, bo oni i tak dawno zdążyli „wyrosnąć” z wbudowanych narzędzi (albo nadal korzystają z nich z sukcesami), ale dla początkujących taka prostota to prawdziwy game-changer.
Weźmy np. świat muzyki. Stawiam dolary przeciwko orzechom, że jeśli bywacie na koncertach, a na scenie stał komputer lub tablet, to co najmniej w 9 na 10 przypadków miał on logo nadgryzionego jabłka. Świat audio jest zdominowany przez Apple’a z wielu przyczyn, z czego w przypadku występów na żywo największe znaczenie mają bodajże trzy czynniki: świetny czas pracy urządzeń, stabilność systemów macOS czy iPadOS oraz… rewelacyjne oprogramowanie do występów na żywo (jak również fakt, że znakomita większość aplikacji towarzyszących do sprzętu muzycznego jest wypuszczana wyłącznie na sprzęty Apple’a, ale to inna historia).
Wyobraźmy sobie teraz sytuację, w której nastolatek zapatrzony w swojego idola kupuje MacBooka, obojętnie jakiego, byle tylko był to ten sam komputer, którego używa jego guru. Otwiera go i od razu, bez jakiegokolwiek tarcia, dostaje dostęp do zaawansowanych, a jednocześnie prostych w obsłudze narzędzi, które pozwolą mu się nauczyć tworzyć muzykę zupełnie za darmo. Dla kontrastu – po stronie Windowsa „za darmo” możemy sobie pobrać albo dość ograniczone FL Studio (nadające się przede wszystkim do muzyki elektronicznej) albo Reapera, który co prawda jest potężny, ale też… skonfigurowanie go zajmuje tyle czasu, że przemija cała chęć na twórczość. Apple nie stawia przed użytkownikiem takich barier. Komputery Apple’a wręcz robią wszystko, by jak najwięcej tych potencjalnych barier rozwalić zawczasu.
Apple wychowuje twórców
Posunę się wręcz do stwierdzenia, że Apple robi wszystko, żeby wychować twórców. A przynajmniej stara się, jak tylko może, by wypalić w głowach konsumentów tę konotację, że to właśnie sprzęty Apple’a są tymi, na których powstają najważniejsze dzieła kultury popularnej naszych czasów i właśnie dlatego każdy, kto aspiruje do bycia twórcą, powinien sięgnąć po Maca.
Tymczasem Microsoft nikogo nie próbuje wychować. No, może księgowych. I graczy. Ale Windows niczego nam nie narzuca, co oczywiście też ma dobre strony. Jest bowiem coś pięknego w wolności wyboru i możliwości samodzielnego odkrywania nowych funkcji i narzędzi, zamiast otrzymania wszystkiego podanego na tacy. Sęk w tym, że Apple też pozwala odkrywać do woli, ale jednocześnie podsuwa nam pod nos gotowe rozwiązania. A tego akurat komputery z Windowsem nie robią, nawet jeśli sięgniemy po modele, które obiektywnie rzecz ujmując są lepiej skrojone pod specyficzne potrzeby osób kreatywnych.
W tej kwestii jest trochę jak z podsuwaniem dziecku instrumentów. Czy każde dziecko złapie bakcyla i zacznie grać na pianinie? Oczywiście, że nie. Ale jeśli nie podsuniemy mu instrumentu, nigdy się nie dowiemy.