Okręt podwodny Kursk zatonął, a w katastrofie zginęło 118 marynarzy. Zawiodła… wadliwa torpeda na pokładzie
Tak jak uderzenie torpedy w okręt nawodny niekoniecznie oznacza pogrom całej załogi, tak jej uderzenie w okręt podwodny może być równoznaczne z zabiciem wszystkich. Jeśli nie bezpośrednio w samej eksplozji, to pośrednio, bo ciśnienie tam na dole jest tak wielkie, że rozszczelnienie kadłuba od razu sprawia, że okręt w mgnieniu oka nabiera ogromnych ilości wody. Wtedy dla wszystkich tych, którzy przeżyli trafienie torpedy, zaczyna się wyścig z czasem, podczas którego muszą za wszelką cenę wydostać się z tonącego okrętu.
Czytaj też: Koszmarny dzień dla lotnictwa Rosji. Brawurowe akcje Ukrainy pozbawiły agresora ponad 100 mln. dol.
Czy to łatwe? Jak pokazuje przykład zatopionego w sierpniu 2000 roku rosyjskiego okrętu podwodnego Kursk, kompletnie nie. Zanim jednak przejdziemy do skutków katastrofy, prześledźmy cały proces, który do niej doprowadził, a wszystko zaczęło się od rozpoczęcia ćwiczeń morskich na Morzu Barentsa. 12 sierpnia ten okręt podwodny o napędzie atomowym z pociskami manewrującymi miał wystrzelić dwie torpedy ćwiczebne do grupy okrętów nawodnych, które pełniły rolę symulowanych celów.
Jeszcze przed południem Kursk znajdował się na głębokości 19 metrów i przygotowywał się do odpalenia torped. Załoga nie zauważyła, bo zauważyć najpewniej nie mogła, jak z wadliwego spawu obudowy jednej z nich do wnętrza rury torpedowej zaczął wyciekać wysoce reaktywny utleniacz. Wszedł on w reakcję z miedzianą okładziną rury i mosiężnymi elementami torpedy, powodując eksplozję katalityczną, która rozsadziła wyrzutnię, wznieciła pożar oraz uszkodziła gródź między pierwszym i drugim przedziałem.
Czytaj też: Więcej machania szabelką. Rosja chce, żebyśmy się bali
Wybuch zabił marynarzy, którzy akurat znajdowali się w sterowni, a także spowodował awaryjne wyłączenie reaktorów jądrowych. Na tym koszmar się jednak nie skończył, bo po ponad dwóch minutach nastąpiła kolejna eksplozja, która była znacznie większa, jako że obejmowała od 5 do 7 głowic pozostałych torped w pierwszym przedziale, których łączna siła była równoważna 2-3 tonom trotylu. Ta eksplozja wyrwała dużą dziurę w kadłubie, zawaliła grodzie pomiędzy trzema pierwszymi przedziałami i wszystkimi pokładami, doprowadzając do zatonięcia okrętu, który osiadł na dnie morza na głębokości 108 metrów.
Czytaj też: Potężny cios w rosyjskich hakerów. FBI zwalczyło narzędzie, którym Rosja szpiegowała dziesiątki krajów
Dla niektórych marynarzy nawet druga eksplozja nie oznaczała jednak końca. W rzeczywistości część załogi przeżyła obie eksplozje, ale została uwięziona w nietkniętych częściach okrętu podwodnego, z których nie dało się uciec przez m.in. napór wody i gruzów na śluzy. Przeżyli jeszcze kilka godzin, a rosyjska marynarka wojenna zdała sobie sprawę, że doszło do wypadku dopiero po sześciu godzinach. Jeszcze dłużej zajęło jej zorganizowanie akcji poszukiwawczej i ratunkowej, bo aż 16 godzin od katastrofy. Jakby tego było mało, Rosjanie odrzucali oferty pomocy ze strony innych państw. Dopiero 21 sierpnia brytyjscy i norwescy nurkowie zdołali otworzyć właz do dziewiątego przedziału, ale nie znaleźli żadnych ocalałych, co było równoznaczne z tym, że cały 118-osobowy personel na pokładzie okrętu podwodnego Kursk zginął w katastrofie.