Sto pięćdziesiąt lat temu w Ziemię faktycznie uderzyła niezwykle silna burza magnetyczna. Zdarzenie to nazwane zdarzeniem Carringtona miało miejsce w czasach, w których energetyka dopiero raczkowała, a ludzie dopiero testowali sobie telegrafy jako nowatorskie rozwiązanie umożliwiające komunikację na odległość. Tam, gdzie istniały transformatory, tam uległy one spaleniu. Wielu operatorów telegrafów pracujących akurat w tych pechowych godzinach zostało porażonych prądem. Sytuacja była zaskakująca, ale nie doprowadziło to do jakichś istotnych skutków, bowiem ludzkość wciąż doskonale dawała sobie radę bez elektryczności.
Badania przeprowadzone kilka lat temu wykazały, że gdyby dokładnie takie sama burza magnetyczna uderzyła w Ziemię teraz, doprowadziłaby do… cóż, powrotu do średniowiecza. Wszystko bowiem wskazuje, że nie tylko stracilibyśmy wszystkie zasoby na orbicie dostarczające nam internet, telefonię satelitarną. Systemy nawigacji i wiele innych, ale także stracilibyśmy na skale co najmniej kontynentalną sieć energetyczną. Jak mówią eksperci, spalonego transformatora nikt nie naprawi, trzeba zbudować nowy. Wyobraźmy sobie, gdyby cała Europa nagle czekała na nowe transformatory i nową sieć energetyczną, która musiałaby powstawać w warunkach bardzo ograniczonego dostępu do energii. Czy ktoś dzisiaj jest sobie w stanie wyobrazić w ogóle konieczność odcięcia od prądu na 3-10 lat?
Warto się nad tym zastanowić, bowiem astronomowie absolutnie nie są w stanie przewidzieć kiedy do takiej burzy na Słońcu może dojść. Zważając na to, że zbliżamy się aktywnie do maksimum aktywności słonecznej zaplanowanego na 2025 rok, to szanse obecnie są nieco większe niż w innych okresach jedenastoletniego cyklu aktywności słonecznej. Co więcej, gdyby do takiej burzy miało dojść, dostalibyśmy ostrzeżenie maksymalnie 30 minut wcześniej. Raczej wtedy nie byłoby sensu nikogo informować, bo nie ma środków zaradczych, które pozwoliłyby nam się uchronić przed skutkami takiego zdarzenia.
Warto jednak zauważyć, że nie tylko superburze magnetyczne mogą zniszczyć nam sieć energetyczną. Okazuje się bowiem, że potrafimy zrobić to nawet sami.
Jak bowiem wskazują eksperci, w ciągu najbliższych kilkunastu lat trzeba wymienić, zmodernizować lub zbudować ponad 80 milionów kilometrów się sieci energetycznej. Nie jest to jednak liczba rzucona na wiatr, a wniosek wynikający z pierwszego w historii raportu tego typu opublikowanego przez przedstawicieli Międzynarodowej Agencji Energetycznej (IEA).
Jeżeli warunek ten nie zostanie spełniony, nie tylko nie wypełnimy celi klimatycznych, ale także ryzyko masywnych awarii sieci energetycznych znacząco wzrośnie. Zważając na to, że obecnie wszędzie przechodzi się na elektryczność (pompy ciepła, płyty grzewcze, samochody elektryczne), z każdym rokiem coraz bardziej będziemy obciążali sieć energetyczną, jednocześnie coraz bardziej na niej polegając.
Jak wskazują eksperci, 2023 rok ma być szansę rekordowym rokiem pod względem wprowadzania na rynek samochodów elektrycznych, odnawialnych źródeł energii i elektrycznych pomp ciepła. Każdy z tych komponentów znacząco obciąża sieć energetyczną, która nigdy nie była pod takie obciążenie projektowana.
Raport IEA wskazuje wyraźnie, że przechodzenie na odnawialne źródła energii to nie tylko turbiny wiatrowe i ogniwa fotowoltaiczne, ale przede wszystkim sieć, która tę energię musi gromadzić i rozprowadzać po całych krajach. Jeżeli chcemy mieć nadzieję na utrzymanie tego trendu, to do końca dekady cały świat musi na modernizację sieci energetycznej wydawać średnio 600 miliardów dol. rocznie. W przeciwnym razie zostaniemy z naszymi ogniwami i Teslami jak Himilsbach z językiem angielskim, a tego raczej nikt z nas, ludzi wychowanych na telewizji, radiu, komputerach i smartfonach raczej by nie chciał.