Wszystko, co musicie wiedzieć o specyfikacji i możliwościach iPhone’a 15 Pro Max napisałem w dwóch poprzednich tekstach. Aby zachować racjonalną długość tego materiału, zamiast się powtarzać odsyłam do lektury:
- 24 godziny z iPhone’em 15 Pro Max. Przeskok jest większy, niż ktokolwiek mógł się spodziewać
- iPhone 15 Pro Max po 5 dniach. 5 zachwytów i 5 rozczarowań
Dziś skupimy się na tym, jak iPhone 15 Pro Max spisuje się długodystansowo, a jednocześnie porównamy go z innym smartfonem, który w topowej wersji kosztuje około 10 tys. zł – składanym Samsungiem Galaxy Z Fold 5. Również jego recenzję możecie przeczytać na łamach Chip.pl:
Gwoli przypomnienia, omawiany tu iPhone 15 Pro Max to wariant z 1 TB miejsca na dane w kolorze „Tytanowy błękitny”, kosztujący 9599 zł. Miałem cały miesiąc, by przekonać się, czy jest on wart swojej ceny i wnioski są… nieoczywiste.
iPhone 15 Pro Max zaliczył twarde lądowanie na rynku
Nie pamiętam żadnej premiery iPhone’a, która obyłaby się bez cośtam-gate. Mniejsze czy większe bolączki trapiły każdą premierę Apple’a, tak samo zresztą jak trapią każdy produkt, jaki pojawia się na rynku, bo nie ma elektroniki idealnej. Nie przypominam sobie jednak, by którykolwiek z dotychczasowych iPhone’ów cierpiał na taką amalgamację problemów.
Od samego początku iPhone 15 Pro Max nie miał łatwego życia. Bardzo szybko okazało się, że „tytanowy” iPhone ma z „tytanem” tyle samo wspólnego co sreberko ze srebrem. Użytkownicy niemal od razu zaczęli zgłaszać problemy z łatwością rysowania się nowego materiału oraz przebarwieniami na obudowie. Przez miesiąc starałem się nosić telefon bez etui (także dlatego, że etui Fine Woven, które dostałem do kompletu, jest po prostu beznadziejne – nie kupujcie) i nie cackać się z nim wcale. Kilkukrotnie był ze mną na plaży, po wielokroć odkładałem go na twarde powierzchnie, raz nawet mój pies zrzucił go ogonem ze stolika kawowego na podłogę. O dziwo – nie ma na nim ani ryski. Jest za to mnóstwo przebarwień, które nie są co prawda widoczne na pierwszy rzut oka, ale gdy zaczniemy się przyglądać, to miejsca częstego kontaktu ze skórą mają definitywnie jaśniejszy odcień od tych rzadziej dotykanych.
Ogromne kontrowersje wzbudziła też kultura pracy iPhone’a 15 Pro Max (czy też jej brak), ale tu na szczęście Apple’owi udało się okiełznać to zachowanie po aktualizacji oprogramowania do iOS 17.0.3. Żeby było jasne: telefon dalej się nagrzewa. Ostatnio np. zagrzał mi się potężnie podczas… konfigurowania drukarki (sic!). Nie ma to jednak większego wpływu na jego działanie; telefon nie zwalnia, ekran się nie ściemnia, jest to co najwyżej nieprzyjemne w dotyku. Tylko raz przez ten miesiąc zdarzyło mi się, by przegrzewanie się telefonu realnie uprzykrzyło mi życie i było to podczas korzystania z pieszej nawigacji podczas podróży do Warszawy. W niczym jednak 15 Pro Max nie odbiegał w tym zastosowaniu od mojego prywatnego 13 Pro Max, który grzeje się i zwalnia równie mocno podczas korzystania z Google Maps przez 5G w sercu Stolicy.
Innych problemów niestety nie udało się rozwiązać. Mój iPhone wart 9599 zł nadal oferuje transfery przez Wi-Fi grubo poniżej oczekiwań, a cała łączność sieciowa pozostawia wiele do życzenia. Nie zliczę, ile razy w tym miesiącu telefon rozłączył mi się z samochodem przez Bluetooth, albo w czasie odtwarzania muzyki wpadł w dziwną „zawieszkę”, na zmianę zacinając i przyspieszając playback. Z takimi problemami w iPhone’ach nie zetknąłem się nigdy dotąd.
Wielu użytkowników z całego świata zgłasza też problemy z wypalaniem ekranu. Te na szczęście nie dotknęły mojego egzemplarza ani żadnego z egzemplarzy w rękach moich znajomych, jednak problem istnieje. I nawet jeśli dotyczy np. konkretnej partii produkcyjnej, to nie da się ukryć, że taki falstart dla wielu potencjalnych nabywców będzie dyskwalifikujący, a opinia bubla będzie się ciągnąć za topowym iPhone’em jeszcze przez długie miesiące od premiery.
iPhone 15 Pro Max na co dzień? Rewelacja
O dziwo pomimo wszystkich opisanych wyżej bolączek z iPhone’a 15 Pro Max na co dzień korzysta się wspaniale. Jak zresztą z każdego innego iPhone’a. Są od tej reguły pewne drobne wyjątki, o których za chwilę, ale generalnie na co dzień korzysta mi się z tego telefonu świetnie (jeśli nie liczyć problemów z łącznością Bluetooth, bo te momentami doprowadzają mnie do szewskiej pasji).
Wszystko działa z idealną płynnością, jakiej możemy oczekiwać po najlepszym układzie scalonym w mobilnym światku. Kombinacja wielkiego, pięknego wyświetlacza w parze z drugimi najlepszymi na rynku (po Asusach ROG Phone) głośnikami sprawia, że konsumpcja multimediów na tym urządzeniu to czysta przyjemność.
Muszę na moment przerwać słodzenie wspomnieniem o przycisku akcji, który… no fajnie, że jest, ale na przestrzeni ostatnich dwóch tygodni skorzystałem z niego dosłownie raz. Nie wiem, czy to kwestia mojego użytkowania czy przyzwyczajenia do tego, że w tym konkretnym miejscu jest przełącznik dźwięku, ale nie znalazłem zastosowania dla przycisku akcji, które nie znudziłoby mi się po kilku chwilach.
Wszystko, co może zrobić przycisk akcji domyślnie, możemy zrobić na kilka innych sposobów w systemie. Owszem, na pewno można do niego przypisać ciekawe funkcje poprzez funkcję Shortcuts, ale osobiście nie mam dla nich żadnego zastosowania. Podobnie zresztą jak dla dynamicznej wyspy, która jak dla mnie mogłaby nie istnieć, bo za wyjątkiem podglądu statusu wrzucania zdjęcia na Insta Stories nie znalazłem żadnego zastosowania, w którym byłaby ona faktycznie niezastąpionym dodatkiem.
USB-C w nowym iPhonie to z kolei wybawienie dla każdego, kto ma w domu wiele urządzeń korzystających z tego złącza i dotąd musiał używać innego kabla tylko do telefonu. W końcu nie muszę zmieniać przewodu w aucie, gdy żongluję telefonami do testów. W końcu nie muszę mieć przy łóżku ładowarki z dwoma różnymi kablami – wystarczy jeden. W końcu nie muszę wozić ze sobą na wyjazdy służbowe dwóch kompletów przejściówek, bo wszystko załatwia adapter USB-C. Gdyby jeszcze tylko iPhone w końcu dostał jakieś przyzwoicie szybkie ładowanie… Niby możemy podłączyć ładowarkę o mocy wyższej niż 30W, ale w praktyce moc ładowania nie przekracza 25W, co przekłada się na naładowanie do 60% w około 30 minut i naładowanie do 100% w nieco poniżej 1,5 godziny.
Na tle chińskiej konkurencji to żenujące wyniki i nawet nie zaczynajmy dyskusji o tym, jak to szybkie ładowanie degraduje akumulator. Przykład iPhone’a 14 Pro pokazuje, że nawet bez szybkiego ładowania może dojść do szybkiej degradacji akumulatora, zaś przykład chińskich smartfonów od Oppo, OnePlusa czy Vivo jeszcze dobitniej udowadnia, że całe to „szkodzenie” można między bajki włożyć. Kiedyś faktycznie tak było, ale dziś producenci stosują tak dobrą optymalizację i zabezpieczenia, że błyskawiczne ładowanie nie niesie ze sobą żadnego istotnego ryzyka dla długowieczności telefonu. Podobnie rzecz się ma z ładowaniem bezprzewodowym – moc ładowania wynosi tu 7,5W dla standardu Qi i 15W dla standardu MagSafe, co w mojej ocenie czyni tę funkcję w zasadzie bezużyteczną na co dzień. Przydaje się wyłącznie jeśli odkładamy telefon na ładowarkę na noc, ale jeśli chcemy w ten sposób podładować telefon w ciągu dnia, to szybciej zrobimy to podłączając ładowarkę do kołowrotka z biegającym w środku chomikiem.
Ech, ten ekosystem…
Na co dzień staram się być sprzętowym agnostykiem. Nie korzystam z oprogramowania, jeśli nie jest multiplatformowe. Nie przywiązuję się do jednej marki produktów ponad inne. Jednak przez ten miesiąc korzystałem z pełnego ekosystemu Apple’a (no, poza iPadem) i po raz kolejny poczułem pokusę, by dać się zamknąć w złotej klatce i wyrzucić klucz.
Dlaczego jednak mówię o ekosystemie w kontekście opinii o iPhonie 15 Pro Max? Bo nie da się odseparować żadnego sprzętu Apple’a od tego, jak doskonale współgrają one między sobą i jest to też istotne dla dalszej części tego tekstu.
Codziennie doceniam ten sam scenariusz. Siadam do komputera i nie muszę wpisywać hasła, bo mam na nadgarstku Apple Watcha, który odblokowuje Maca. Zakładam słuchawki i nie muszę grzebać w ustawieniach, by upewnić się, że są podłączone do komputera, nawet jeśli wcześniej były podłączone do telefonu, bo automatycznie łączą się one z tym urządzeniem, które jest aktywne. Zbliża się godzina służbowego calla, a ja nie mam kamerki internetowej – na szczęście tutaj to żaden problem, bo wystarczy otworzyć aplikację do wideokonferencji, a system sam zaproponuje, by użyć iPhone’a w roli kamery, a AirPodsy posłużą jako zestaw audio.
Kończę pracę nad zdjęciami i chcę je opublikować na Instagramie; nie muszę ich przesyłać żadną chmurą, tylko udostępniam sobie przez AirDrop i błyskawicznie mam je na iPhonie, bez najmniejszej straty jakości. To są małe rzeczy, które skumulowane sprawiają, że kto raz spróbuje ekosystemu Apple’a, temu naprawdę trudno będzie z niego wyjść. Wiem to po sobie, bo byłem w tym miejscu kilka lat temu. A dziś ekosystem jest ze sobą jeszcze ściślej zintegrowany i jeszcze trudniej jest go porzucić, co dla wielu osób samo w sobie będzie determinować, czy warto kupić nowego iPhone’a, czy też nie.
Czy iPhone 15 Pro Max wart jest swojej ceny? Tak, ale…
…mając do wydania tak dużo pieniędzy bardzo poważnie rozważyłbym dwóch rywali: Galaxy S23 Ultra oraz Samsunga Galaxy Z Fold 5. Zwłaszcza tego drugiego, nawet jeśli to ten pierwszy jest de facto bezpośrednią konkurencją dla Apple’a.
iPhone, przy całej swojej wspaniałości, stał się sprzętem do szczętu nudnym. Robi wszystko tak dobrze i tak (z grubsza) bezproblemowo, że staje się przezroczysty. Oczywiście nie ma w tym nic złego; najlepsza technologia to taka, która staje się przezroczysta i o której nie trzeba myśleć, która nie utrudnia nam życia, a je ułatwia. Jednak na tle Galaxy Z Folda 5 nowy iPhone jest trochę jak młotek. Albo generyczny ekspres do kawy. To znakomite, niezawodne, ale jednak tylko narzędzie. Nie wzbudza żadnych emocji.
Co innego Samsung Galaxy Z Fold 5, który za sprawą swojej składanej konstrukcji jest nie tylko po wielokroć ciekawszy, ale też bardziej praktyczny na co dzień, zwłaszcza gdy uwzględnimy typowy profil nabywcy tych smartfonów: głównie kupują je dość zamożni ludzie albo prowadzący własne biznesy, albo pracujący na wysokich stanowiskach, dla których telefon jest bardzo istotnym narzędziem pracy. I niestety, niezależnie od scenariusza, jako narzędzie pracy Samsung sprawdza się po prostu lepiej. Duży ekran pozwala na multitasking, jakiego na iPhonie po prostu nie uświadczymy.
Wychwalałem wyżej konsumpcję multimediów na iPhonie i nie odwołuję tych słów, ale to kolejny aspekt, w którym Samsung wypada po prostu lepiej. Wewnętrzny ekran rozkładanego telefonu jest większy, przez co wszystko widać wyraźniej, a też mieści się na nim więcej treści. Osobiście najbardziej doceniam to czytając mangi albo robiąc poranną prasówkę, bo trzymając w ręku Z Folda 5 mam wrażenie, jakbym czytał książkę lub czytnik e-booków, a trzymając iPhone’a zawsze czuję się tak, jakbym bezmyślnie scrollował social media. Nadmienię też, że choć głośniki Z Folda 5 nie są aż tak dobre, jak topowego iPhone’a, to przegrywają z nim o włos.
Są oczywiście aspekty, w których iPhone wypada lepiej od Samsunga. Podstawowym jest wytrzymałość; „tytanowa” obudowa ze standardem IP68 zniesie bez porównania więcej od niezabezpieczonej przed pyłem, składanej obudowy ze standardem IPX8.
Innym zaś jest czas pracy. Na papierze to Samsung ma większe ogniwa (4400 mAh vs 4422 mAh), jednak w praktyce iPhone 15 Pro Max wyciąga co najmniej o połowę dłuższy czas pracy na jednym ładowaniu. Warto tu nadmienić, że czas pracy mojego egzemplarza bardzo się poprawił po aktualizacji iOS 17.0.3; na początku z ledwością wyciskałem z niego jeden cały dzień pracy, a dziś kończę dzień mając co najmniej 40% zapasu przy co najmniej 5-6h włączonego ekranu i kilku dodatkowych godzinach wyłączonego ekranu (strumieniowanie audio przez Bluetooth).
Samsung Galaxy Z Fold 5 za sprawą dwóch wyświetlaczy potrzebuje znacznie więcej prądu i nie ma opcji, aby wystarczył na więcej niż jeden dzień użytkowania, a w co bardziej intensywne dni muszę go nawet doładowywać w środku dnia.
Niestety, dwa omawiane tu telefony za około 10 tys. zł mają równie żałosną maksymalną moc ładowania i Samsungowi również nie należy się taryfa ulgowa. 25W to nieakceptowalnie powolne ładowanie i niech nikt nie da sobie wmówić, że „w składanym smartfonie nie da się szybciej”. OnePlus Open oferuje ładowanie 67W. Huawei Mate X3 oferuje ładowanie przewodowe 66W i bezprzewodowe 50W. Obydwa mają przy tym większe akumulatory i są jednocześnie smuklejsze od składanego Samsunga. Koreańczycy muszą to poprawić wraz z kolejną generacją, inaczej konkurencja odjedzie im jeszcze dalej, niż odjeżdża już dziś.
Jeśli chodzi o aparat, iPhone 15 Pro Max na zmianę zachwyca i rozczarowuje.
Wszystko, co mogło być powiedziane o aparacie tego telefonu, zostało już powiedziane. Ochom i achom nie ma końca, i ja też muszę docenić pewne aspekty tego aparatu. Bardzo cieszy fakt, że zdjęcia robione przez główny sensor 48 Mpix mają wynikową rozdzielczość 24 Mpix, a nie jak dotychczas: 12 Mpix. Różnica w ostrości i szczegółowości jest odczuwalna.
Cieszy fakt, że 2-krotne przybliżenie cyfrowe z głównej matrycy jest rzeczywiście bezstratne. Cieszy to, że iPhone ma bezwzględnie najlepszy tryb portretowy i najbardziej efektywną stabilizację obrazu w wideo, co zawdzięcza zarówno świetnemu hardware’owi, jak i neural engine w SoC oraz przetwarzaniu obrazu.
Bardzo doceniam też możliwość bezstratnej zmiany ogniskowej głównego obiektywu z 24 na 28 lub 35 mm. Dla kogoś, kto nie cierpi szerokiego kąta w obiektywach smartfonów, nawet te kilka dodatkowych mm robi wielką różnicę.
Skłamałbym jednak mówiąc, że aparat iPhone’a 15 Pro Max rzucił mnie na kolana. Niestety, patrząc na to, jak niewielka jest różnica między zdjęciami z mojego prywatnego iPhone’a 13 Pro a topowej piętnastki, nie da się nie odczuć, że Apple dobił do granicy tego, co da się wycisnąć z małej matrycy. Dopóki Apple nie pójdzie drogą chińskich rywali, czyli nie zwiększy fizycznego rozmiaru sensora, dopóty nie ma szans, by zdjęcia z nowych iPhone’ów faktycznie zachwyciły. Przykro mi to mówić, ale o ile w wideo iPhone 15 Pro Max nie ma sobie równych, tak znacznie lepsze zdjęcia robi ubiegłoroczny Vivo X80 Pro.
Aparat tego urządzenia momentami sprawia też bardzo dziwne problemy. Często miewa problem z wyostrzeniem na obiekt (zwłaszcza podczas korzystania z obiektywu 5x), a też po wielokroć zdarzało się, że po uruchomieniu aplikacji witał mnie czarny ekran podglądu; dopiero restart aplikacji przywracał jej sprawność.
Przykładowe zdjęcia z iPhone’a 15 Pro Max:
A jak wypada w tym zakresie Galaxy Z Fold 5? Prawdę mówiąc – to zależy. Z pewnością nie może się równać z iPhone’em w tematach wideo, ale w kwestiach fotograficznych różnica jest mniejsza, niż można by przypuszczać. Zaznaczę przy tym, że Z Fold 5 nie jest przecież jakimś wybitnym fotosmartfonem; nawet w obrębie portfolio Samsunga nie jest on najlepszym aparatem (ten tytuł należy do S23 Ultra).
Zdjęcia z głównego aparatu 50 Mpix są jednak szokująco zbliżone do tych, jakie produkuje matryca 48 Mpix w iPhonie 15 Pro Max. Samsung momentami ma nieco zbyt agresywne przetwarzanie HDR-u i nieco za ostre kolory jak na mój gust, ale – no właśnie – na koniec dnia zdjęcia robione za dnia są tak dobre w obydwu przypadkach, że o rozstrzygnięciu decyduje wyłącznie nasz gust. Tak samo zresztą ze zdjęciami z aparatów 12 Mpix z obiektywami ultrawide; iPhone i Z Fold 5 idą tu łeb w łeb. Samsung Galaxy Z Fold 5 ma też jedną niepodważalną zaletę względem nieskładanych smartfonów – może posłużyć sam w sobie jako statyw, zaś zewnętrzny ekran ułatwia zrobienie sobie selfie głównym aparatem. Tego iPhone nie potrafi.
Przykładowe zdjęcia z Samsunga Galaxy Z Fold 5:
Jeśli chodzi o telefoto, to 5-krotny zoom optyczny w iPhonie 15 Pro Max jest bardziej przydatny niż 3-krotny zoom w składanym Samsungu, jednak jeśli chodzi o jakość zdjęcia, to nowy peryskopowy obiektyw Apple’a momentami bywa nierówny. Uściślając, chodzi zapewne o gromadzenie światła przez ten obiektyw, bo nie zliczę, ile razy zdjęcie zrobione obiektywem 120 mm w nieidealnych warunkach wychodziło nieakceptowalnie zaszumione i pozbawione kontrastu. Widać to zwłaszcza w scenkach o zachodzie słońca, gdzie zdjęcia zrobione aparatem tele w iPhonie 15 Pro Max wyglądają na zbliżeniu po prostu strasznie.
Przykładowe zdjęcia z iPhone’a 15 Pro Max:
W kwestii zdjęć nocnych iPhone i Samsung również idą łeb w łeb. O ile iPhone w większości przypadków lepiej przetwarza obraz, tak bardzo często smartfon Apple stanowczo zbyt mocno rozjaśnia scenę, a do tego iPhone nadal cierpi na problemy z flarą, jeśli na brzegu kadru mamy jasne źródło światła (np. uliczną lampę). Lata lecą, a Apple nadal nie potrafi rozwiązać tego problemu.
iPhone 15 Pro Max czy Samsung Galaxy Z Fold 5 – na co wydać 10 tys. zł?
Odpowiedź na to pytanie jest zależna od dwóch czynników:
- Jak głęboko siedzisz w ekosystemie Apple’a?
- Jak bardzo zależy Ci na możliwie największym ekranie?
Już tłumaczę. Jeśli jesteś Apple’owcem, masz Maca, AirPodsy, Apple Watcha, to jedynym słusznym wyborem dla Ciebie jest iPhone. Jeśli bardzo zależy Ci na dużym ekranie, to iPhone 15 Pro Max wart jest zakupu i choćby ze względu na USB-C i świetny czas pracy na jednym ładowaniu warto po niego sięgnąć zamiast po starszego iPhone’a 14 Pro Max.
Jeśli jednak wielki ekran jest opcjonalny, to osobiście skłoniłbym się ku tańszemu iPhone’owi 15 Pro, bo jedyną istotną różnicą jest teleobiektyw 3x zamiast 5x (który ma w dodatku wyższą jakość), a mniejszy iPhone jest znacznie tańszy.
Jeżeli jednak nie siedzisz głęboko w ekosystemie Apple’a, to szczerze mówiąc, mając do wydania kwotę od 7 do 10 tys. zł z całą pewnością nie wydałbym jej na nieskładany smartfon, a sięgnął albo po Samsunga Galaxy Z Fold 5, albo po nowiutkiego OnePlusa Open. Albo wydał mniej, sięgając po Galaxy S23 Ultra, który oferuje jeszcze większy ekran od iPhone’a 15 Pro Max, a do tego z obsługą rysika i bardziej uniwersalnym zestawem aparatów.
Nie zrozummy się źle – bardzo doceniam fakt, że Apple w tym roku zdecydował się na naszym rynku obniżyć ceny smartfonów, zamiast znów je podnieść. Nadal jednak iPhone 15 Pro Max kosztuje małą fortunę, która umiejscawia go w bardzo dziwnym położeniu: z jednej strony jest najdroższym z nieskładanych smartfonów, a można dostać niemal tak samo dobry telefon znacznie taniej (albo sięgnąć po tańszego 15 Pro), a z drugiej strony kosztuje tak dużo, że można już dopłacić te kilka stówek (albo zapolować na promocję) i wydać tę kwotę na smartfon znacznie ciekawszy i bardziej użyteczny w zastosowaniach służbowych.
iPhone 15 Pro Max to bez wątpienia najlepszy iPhone w historii. Nawet mimo bolączek wieku dziecięcego i kilku problemów. Ale czy mogę powiedzieć, by był to bezwzględnie najlepszy czy też najbardziej wart zakupu smartfon jako taki? No, nie do końca.