Jeździliśmy Toyotą Mirai – wodór zamiast prądu? Zdecydowanie poprosimy!

Toyota Mirai nie jest autem nowym, ale trafiła właśnie do regularnej sprzedaży w Polsce. Auto zasilane wodorem to zupełna nowość na polskim rynku, ale niekoniecznie na polskich drogach. Z okazji otwarcia pierwszej komercyjnie dostępnej stacji tankowania wodoru, producent umożliwił nam sprawdzenie, co potrafi model Mirai i krótko mówiąc – zabierajcie prąd, dawajcie wodór! A dlaczego, zaraz Wam opowiemy.
Jeździliśmy Toyotą Mirai – wodór zamiast prądu? Zdecydowanie poprosimy!

Zacznijmy od wodoru – jak to działa i dlaczego jest w tym przyszłość?

Mamy wrażenie, że o technologii wodorowej mówi się mało. A na pewno zbyt mało. Myśląc – ekologia mamy w głowie prąd. A z czego bierze się prąd? W Polsce głównie z węgla, w Norwegii z wody, na pustyni ze Słońca… Ogółem prąd to energia, którą trzeba w jakiś sposób wyprodukować i zmagazynować, a to nie zawsze, delikatnie mówiąc, jest jednoznaczne z ekologią.

Pozyskiwanie wodoru odbywa się bez śladu węglowego. Wodór można składować i transportować w taki sam sposób, jak tradycyjne paliwa kopalne – gaz czy ropę. Wodór ma wysoką gęstość energetyczną na poziomie 120 MJ, czyli trzy razy wyższą niż benzyna. Do tego spala się w znacznie wyższych temperaturach, bo 580 stopniach Celsjusza, przy 220 dla oleju napędowego i 300 dla benzyny. Ale do spalania i palenia jeszcze przejdziemy.

Wodór może być wykorzystywany nie tylko w transporcie kołowym. Istnieją już samoloty wodorowe i ogółem można go użyć do napędzania dowolnego transportu lądowego, morskiego czy powietrznego. Czego nie zrobicie z prądem z bardzo prostej przyczyny – akumulatory/baterie ważą. Na przykładzie samochodu osobowego i nieco wyprzedzając narrację – Toyoty Mirai. Auto elektryczne o podobnym zasięgu musiałoby mieć akumulator o pojemność 120 kWh, który sam w sobie ważyłby prawie tonę. To teraz pomyślcie, ile musiałyby ważyć akumulatory w samolocie i jak trudno byłoby tym latać. Wystarczy spojrzeć na problemy, jakie stwarzają autobusy miejskie. Musi ich być na ogół dwa razy więcej, aby zapewnić ciągłość połączeń w trakcie ładowania, a na dachach ciągną dodatkowe tony akumulatorów. Do tematu aut zaraz wrócimy, ale najpierw poruszmy jeden, bardzo ważny temat.

Czy wodór jest bezpieczny?

Słysząc wodór pewnie wielu z Was pomyśli od razu o bombie wodorowej. Spokojnie, samochód napędzany wodorem wcale nie jest bombą i co więcej, w przypadku zapłonu i ulotnieniu się paliwa jest wręcz na swój sposób bezpieczny. Jak dobrze wiemy samochody elektryczne NIE WYBUCHAJĄ I NIE SĄ ŁATWOPALNE, ale w przypadku pożaru są trudne do ugaszenia. W autach spalinowych paliwo jest ciężkie, więc gromadzi się pod samochodem, obrazując pali się szeroko i utrudnia podejście do samochodu. A wodór? Wodór jest lżejszy od powietrza, więc w przypadku jego ulotnienia w trakcie pożaru jest w stanie palić się w taki sposób:

Dzięki temu do auta można podejść nawet na odległość jednego metra, co znacznie ułatwia jego gaszenie.

Przechodząc do Toyoty Mirai, kabina samochodu jest dodatkowo wzmocniona i oddzielona od zbiorników. Gdyby doszło do ich uszkodzenia, a to nie jest takie proste, bo są w stanie wytrzymać nawet postrzelenie z broni palnej, wodór ulatnia się specjalnymi kanałami do dołu, a następnie prawa fizyki i właściwości chemiczne unoszą do ku górze. Najpierw jednak spróbują zadziałać zawory bezpieczeństwa. Same zbiorniki są wykonane z wielowarstwowego, wzmocnionego kompozytu. Ciśnienie w zbiornikach Mirai wynosi 700 barów, ale same zbiorniki są w stanie wytrzymać ciśnienie nawet 225% wyższe.

W przypadku wodoru trudno jest wprowadzić jakiekolwiek zakazy, np. parkowania w parkingach podziemnych w obawie choćby o ulotnienie się paliwa. Wodór, jak już wiem, jest lżejszy od powietrza więc zostanie dosłownie wciągnięty przez wentylację.

Czytaj też: Toyota pokazała swoje nowe elektryczne samochody. Tak oto chce podbić rynek

Toyota Mirai to auto elektryczne napędzane wodorem. Ale możliwe są też auta spalinowe

Toyota pracuje nad autami wodorowymi już od 1992 roku, natomiast Mirai, którą omówimy w tym materiale to druga generacja tego modelu. Wcześniejsze wodorowe auta Toyoty były seryjnie dostępne w wybranych miejscach świata, a sam Mirai jeździ już od pewnego czasu po ulicach niektórych krajów. Jest też stałym elementem warszawskich ulic, bo jeździ ich tu już kilkadziesiąt sztuk, w większości w firmach, które są w stanie go zatankować bez komercyjnie dostępnych stacji.

Toyota Mirai to auto elektryczne, choć można bez obaw nazwać ją elektryczną hybrydą. Co więcej, w dużym stopniu składa się z elementów znanych z hybryd producenta. Przekładnia, silnik elektryczny, bateria trakcyjna i jednostka sterująca są bowiem identyczna, jak w innych samochodach Toyoty czy Lexusa. Nowością są zbiorniki na wodór i ogniwa paliwowe. A konkretnie mamy tu m.in. silnik elektryczny prosto z Lexusa UX300e, baterię z Lexusa LS500h, a jednostkę sterującą z 4. generacji Priusa.

Wodór może być jednak z powodzeniem wykorzystywany w autach spalinowych, oczywiście po kilku modyfikacjach. Jak we wspomnianych hybrydach. Toyota obecnie testuje napęd wodorowy w Corolli Cross i póki co ma dwa problemy – bardzo wysokie zużycie paliwa oraz korozja zbiornika z wodorem od wewnątrz. Są to jednak rzeczy, które z biegiem czasu powinno dać się poprawić.

Czytaj też: GDDKiA będzie budować ładowarki aut elektrycznych. Powinniśmy się cieszyć czy narzekać?

Toyota Mirai to limuzyna, ale zaskakująco… wąska

Po tym przydługim wstępie przejdźmy w końcu do Toyoty Mirai. To druga generacja tego modelu i auto, które widzicie na zdjęciach jest wyposażone w najnowsze multimedia Toyoty, które znajdziecie choćby w nowym Priusie, CH-R, czy najnowszej generacji Corolli.

Z zewnątrz Mirai robi o wiele lepsze wrażenie na żywo. Dostrzegliśmy tu sporo nawiązać do kultowej Supry, szczególnie jeśli spojrzycie na kształt tyłu auta oraz świateł. Dodając do tego sporo przetłoczeń na bokach i świetny lakier w żywym, niebieskim kolorze, to naprawdę robi wrażenie. A nie zapominajmy o efektownych 20-calowych felgach.

Toyota Mirai ma limuzynową wręcz długość prawie 5 metrów. Prawie, bo to 4975 mm, a rozstaw osi to 2920 mm. Auto jest przy tym dosyć wąskie, bo ma 1885 mm szerokości i jeśli wierzyć rysunkom technicznym z cennika, mówimy o szerokości razem z lusterkami. Dodajmy do tego 1470 mm wysokości.

Jedyne, do czego można by się tu przyczepić pod względem wizualnym, to troszkę paskudnie wystająca obudowa kamer pod lusterkami.

Czytaj też: Test Kia ProCeed GT – usportowione kombi w takiej cenie, że można od razu kupować dwa egzemplarze

Toyota Mirai to w środku Lexus

Toyota Mirai ma dużo elementów wizualnie nawiązujących do Lexusa, ale też materiały wzięte prosto z Lexusa. W zasadzie to powinien być Lexus, ale prawdopodobnie ktoś w Toyocie stwierdził, że marka Toyota ma znacznie większą siłę przebicia.

Czuć to we wnętrzu, gdzie dominują skóry, ale niestety z dużą ilością plastiku piano black. W zasadzie z tego powodu darowałem sobie zdjęcia detali wnętrza, bo już samo fotografowanie w gęsto padającym deszczu było wyzwaniem, dodatkowe przecieranie elementów wykończenia to było już zbyt dużo. Skóra jest bardzo dobrej jakości i czuć, że to auto z wyższej półki, ale czy najwyższej? Można dyskutować i śmiało powiemy, że skóry aut BMW czy Mercedesa z wyższej półki są lepszej jakości.

Kształt deski rozdzielczej jest… fantazyjny, ale plus należy się za fizyczne przyciski oraz elektroniczne sterowanie fotelami, z większym zakresem regulacji po stronie kierowcy. Same fotele są bardzo wygodne i co ciekawe, wydają się dosyć małe, ale bardzo dobrze trzymają w trakcie jazdy i pozwalają wygodnie się rozsiąść.

Toyota Mirai to zdecydowanie auto czteroosobowe. Przy 183 cm wzrostu mógłbym spokojnie wystawić ponad połowę głowy przez dach, gdyby tylko był otwierany. Nie jest, choć jest tu okno dachowe z przesuwaną elektronicznie roletą. Na środku tylnej kanapy, zamiast pasażera domyślnie powinien lądować ogromny podłokietnik z opcjonalnymi przyciskami do sterowania multimediami oraz klimatyzacją. Dotykowymi, ale działającymi zaskakująco dobrze. Poza tym, jazda na środku byłaby i tak trudna ze względu na ogromny tunel, który przekłada się na amerykańsko szeroki podłokietnik z przodu. Jego wymiary są podyktowane umieszczeniem w nim jednego z trzech zbiorników na wodór.

Konsola centralna z tyłu to część dodatkowego wyposażenia i w sumie możemy tu dobrać sporo opcjonalnych dodatków. Idąc na wypasie możemy mieć grzane i wentylowane fotele, cyfrowe lusterko z widokiem z kamery, trzystrefową klimatyzację, ładowarkę indukcyjną, head-up i trochę dodatków związanych z materiałami.

To, co trzeba pochwalić to bardzo dobra jakość obrazu oraz animacji kamer 360, bezprzewodowy Apple CarPlay i 14 głośników JBL, które nawet przy standardowych ustawieniach equalizera grają z bardzo wyraźnym, dynamicznym basem i to naprawdę może się podobać.

Czytaj też: Wideorecenzja Honda CR-V e:PHEV – czy to Plug-In prawie doskonały?

Toyota Mirai to auto elektryczne. Tak się zachowuje, ale… dymi?

Nie tylko luksusowo wygląda, ale Toyota Mira dokładnie tak samo jeździ. Specyfika prowadzenia auta jest dokładnie taka sama, jak w aucie elektrycznym. Choć przyśpieszenie do 100 km/h nie powala, bo zajmuje aż 9 sekund, to dzięki momentowi obrotowemu (300 nm już na starcie, moc 182 KM) mamy na liczniku 50 km/h zanim mrugniemy. Choć co ciekawe, nawet przy wyższych prędkościach każde mocniejsze wciśniecie pedału przyśpieszenia wyraźnie wgniata w fotel i ponownie – jak w typowym elektryku. Mamy tu napęd na tył i szczególnie na mokrej nawierzchni, można zarzucić tyłem na zakręcie.

Mirai jest w standardzie bardzo miękko zawieszony i drogowe nierówności czy progi bezpieczeństwa pokonujemy niemal jak na chmurce. Kierownicą można obracać wręcz jednym palcem, a nadal czujemy pewność i dokładność prowadzenia. W trybie Sport zawieszenie wyraźnie, ale nieprzesadnie się usztywnia, podobnie jak układ kierowniczy, a reakcja na gaz jest agresywniejsza.

Wnętrze jest bardzo dobrze wyciszone i nawet przy prędkościach autostradowych mogliśmy normalnie rozmawiać w trakcie jazdy, a jedyne co przebijało się do wnętrza to deszcz uderzający o szybę. Komfort mamy tu dosłownie pod każdym względem, również akustycznym. Cisza dotyczy też pracy silnika i powtórzmy – jak w elektryku. Choć można się zdziwić tym, że auto na zielonych tablicach… dymi. I to co więcej, dymi jakby poszła mu uszczelka pod głowicą, bo na biało. Szczególnie że warunki ku temu sprzyjały, bo było chłodno i bardzo wilgotno, więc para wodna, którą Mirai czasem sobie strzeli jest dużo bardziej widoczna. Tak, auto co jakiś czas puszcza takiego bączka od spodu i nie, nie ma tu klasycznego wydechu. Od spodu mamy małą rurkę, z której wydobywa się para. Czasem da się usłyszeć w środku delikatnie syknięcie.

Czytaj też: Widziałem nową Toyotę Land Cruiser. Czy to najbardziej luksusowe auto terenowe?

Jak wygląda tankowanie wodoru, ile to kosztuje i jak wygląda spalanie Toyoty Mirai?

Tankowanie wodoru jest nieporównywalnie prostszą i szybszą czynnością niż ładowania samochodu elektrycznego. Nie słuchajcie bajek elektromagów, że ładowanie auta trwa kilka sekund. Samochód musi odstać przy ładowarce zazwyczaj kilkadziesiąt minut, a do przeprowadzenia całego procesu potrzebujemy albo konta założonego u dostawcy ładowarki, do tego aplikacji na smartfonie lub specjalnej karty powiązanej z kontem. W przypadku stacji tankowania wodorem wygląda do następująco. Najpierw płacimy w specjalnym terminalu:

Następnie otwieramy wlew i podczepiamy przewód. Wymaga to delikatnego użycia siły, ale każdy powinien sobie z tym poradzić.

Wciskamy przycisk Start i… czekamy.

Tankowanie Toyoty Mirai trwa ok 5 minut. W tym czasie widzimy, jak na przewodzie oraz pistolecie pojawia się szron. Staje się on chłodny w dotyku, ale spokojnie, nie przymarzniecie do niego. Co jakiś czas tankowanie się zatrzymuje, co jest związane z koniecznością wyrównania ciśnienia w zbiornikach. Po skończonym procesie odpinamy kabel i można ruszać w dalszą drogę. Stacja potrzebuje ok 3 minut na przygotowanie się do tankowania kolejnego auta. Nawet niech cały proces między autami trwa 10 minut to jest to porównywalne z zatankowaniem auta benzyną i odstaniem chwilę w kolejce.

Cena? Póki co stacja tankowania wodoru jest jedna w całym kraju, więc ma pełny monopol. Liczy sobie 69 zł za 1 kg wodoru, a Mirai w swoim baku mieści 5,6 kg. Czyli tankowanie od zera do pełna kosztuje 386,40 zł, a z pełnym bakiem mieliśmy zasięg na poziomie ok 460 km. W zasadzie bakami, bo te Mirai ma trzy – w tunelu środkowym, pod tylną kanapą jest pod podłogą bagażnika.

Czy Toyota Mirai pali dużo, czy mało wodoru, naprawdę trudno stwierdzić bez większego doświadczenia. Podczas naszej trasy wyglądało to następująco:

Typ trasySpalanieZasięgKoszt przejechania 100 km
Dynamiczna jazda autostradą1,89 kg/100 km296 km128,34 zł
Miasteczka i drogi krajowe (prędkość 50-90 km/h)1,01 kg/100 km554 km69,69 zł
Trasa z tempomatem do 120 km/h1,21 kg/100 km462 km83,49 zł
Zatłoczona Warszawa1,72 kg/100 km325 km118,68 zł

Czyli trochę jak w typowym samochodzie elektrycznym – to zależy. Zarówno jeśli mówimy o zasięgu, spalaniu/zużyciu, jak i kosztach. Nie są to jednak absurdalnie wysokie ceny, nie odbiegają od ładowania auta na publicznych stacjach ładowania bez zniżek, abonamentów itd. Zimą spalanie będzie wyższe, a latem niższe, bo Mirai to, powtórzmy, samochód elektryczny. Więc przy niskich temperaturach elementy prądowe będą nieco bardziej zasobnożerne.

Czytaj też: Kierownica wymyślona na nowo. Jeździliśmy Lexusem RZ 450e

Czy wodór to przyszłość motoryzacji? Oby tak się stało

Tankowanie wodoru jest prostsze i szybsze niż ładowanie auta elektrycznego. Pozyskiwanie wodoru jest bardziej przyjazne dla planety niż wytwarzanie prądu i drenowanie jej zasobów w celu budowy akumulatorów/baterii. Wodór jest bardziej uniwersalny, bo można go użyć w autach napędzanych silnikiem elektrycznym i spalinowym. Jego jedyny problem to na chwilę obecność popularność i rozwój technologii. Na Zachodzie wygląda to nieco lepiej, ale w Polsce mamy póki co tylko jedną, komercyjnie dostępną stację tankowania. Plus tego jest taki, że jeśli wydacie 314 900 zł (na start nawet 20 000 zł rabatu) na Toyotę Mirai to przez długie miesiące macie tankowanie niemal wyłącznie dla siebie. Takich aut jest w Polsce kilkadziesiąt.

Z czasem stacji ładowania będzie więcej. Kolejne zostaną niedługo otwarte w Rybniku, Katowicach i Trójmieście. Stacja jest też w Koninie, ale prywatna choć kto wie, może zostanie udostępniona komercyjnie. Do tego dojdą stacje Orlenu. Ich budowa nie jest trudna, ale przegrywa z… Polską. Biurokracja powoduje, że ich otwarcie przeciąga się o długie miesiące.

Pomimo zalet napędów wodorowych, przekonuje nas do nich jedna rzecz. Osoby, które zarabiają poprzez usilną promocję aut elektrycznych krytykują wodór. Że to nowa technologia, słabo rozwijana, wolno itd. A to… idealnie pokazuje, że to jest coś dobrego, na co warto postawić. Swoją drogą, to ciekawe, że tak słabo rozwinięta i niszowa technologia wodorowa pozwala szybciej zatankować, niż naładuje się klasyczny i super-rozwinięty elektryk. Do planowanego zakazu sprzedaży aut spalinowych, o ile nie zostanie zniesiony lub zmodyfikowany, zostało jeszcze ponad 11 lat. To dużo czasu na to, aby odpowiednio rozwinąć technologię. A jak będzie, czas pokaże.