Nothing Ear – specyfikacja
- typ słuchawek: dokanałowe, zamknięte, dynamiczne
- przetwornik: 11 mm, ceramiczny
- pasmo przenoszenia: bd.
- pasmo przenoszenia mikrofonu: bd.
- łączność: Bluetooth 5.3, multipoint
- obsługiwane kodeki: SBC, AAC, LDAC, LHDC 5.0
- czas pracy przy odtwarzaniu muzyki:
- ANC: do 5,2 godziny / do 24 godzin z etui
- ANC wyłączony: do 8,5 godziny / do 40,5 godziny
- czas ładowania: ~2 godz. pełne naładowanie etui+słuchawki / ok. 60 minut pełne ładowanie słuchawek, ok. 10 min dla 10 godz. słuchania (słuchawki + etui łącznie), 2,5 godz. słuchania bez ANC, 1,5 godz. słuchania z ANC
- ładowanie: przewodowe USB-C, bezprzewodowe Qi 2,5 W
- certyfikaty: IP54 słuchawki, IP55 etui
- waga: 4,62 g każda ze słuchawek, 51,9 g komplet w etui
- funkcje dodatkowe: Smart ANC, Adaptive ANC, Transparency mode, Fast Pair/Swift Pair, integracja z ChatGPT przy współpracy ze smartfonami Nothing (po aktualizacji oprogramowania)
- cena: ~679 zł
Wzornictwo i wykonanie
Znakiem rozpoznawczym Nothing jest wszechobecna przeźroczystość i nic dziwnego, że Nothing Ear się tej tradycji trzymają. Słuchawki przyjechały w eleganckim, zgrabnym, tekturowym pudełku z zawieszką. Do jego otworzenia nie potrzeba żadnych narzędzi, wystarczy pociągnąć za pasek papieru do oddarcia, co niestety oznacza, że tak otworzonego pudełka w ładny sposób już nie zamkniemy. Wewnątrz na honorowym miejscu znajduje się zabezpieczone papierową okładką etui ze słuchawkami. W zestawie jest także krótki kabel USB-C oraz komplet wkładek w różnych rozmiarach na wymianę, ale są ukryte głębiej.
Odpakowane etui ze słuchawkami wewnątrz ma kształt niskiego prostopadłościanu z zaokrąglonymi rogami i przetłoczeniami w denku i wieczku. Bały plastik stanowi większą część dołu (są tam nadruki), wewnątrz znalazła się elektronika etui wraz z cewką bezprzewodowego ładowania i kontaktami do słuchawek w górnej części. na jednym z boków umieszczony został port USB-C do ładowania przewodowego i pojedynczy biały przycisk, służący do wymuszenia parowania.
Wieczko trzyma się na metalowym zawiasie, a w pozycji zamkniętej utrzymuje je niewielki magnes. Także słuchawki są utrzymywane we właściwym położeniu do ładowania magnetycznie, choć nie tylko – utracie kontaktu ze stykami zapobiega półokrągłe, wklęsłe przetłoczenie we wieku, które uniemożliwia wysunięcie się słuchawek z przeznaczonych nań miejsc.
Słuchawki, które znalazłem wewnątrz, utrzymane są oczywiście w tej samej stylistyce, stanowiąc połączenie bieli, czerni i elementów przeźroczystych z metalowymi wstawkami i trzeba przyznać, że wyglądają znakomicie. Nothing Ear to klasyczne dokanałowe słuchawki TWS „z patyczkiem”, na którym umieszczone zostały kontakty do ładowania, mikrofony i haptyczne przyciski sterujące.
Większość słuchawek TWS z patyczkiem sprawia mi niestety ogromne problemy z dopasowaniem do ucha – kłopoty najczęściej związane są ze zbyt płytką konstrukcją, która uniemożliwia praktycznie zapewnienie prawidłowej izolacji kanału przez wkładkę słuchawki, a co za tym idzie, drastycznie obniża jakość dźwięku, nie mówiąc nawet o podwyższonym prawdopodobieństwie, że źle założona słuchawka wybierze wolność w najmniej odpowiednim momencie. Stąd zwykle preferuję konstrukcje pozbawione wystających elementów, takie jak choćby Jabra Elite 10, które sprawdzają się u mnie idealnie.
Nothing Ear po raz kolejny okazały się wyjątkowe, gdyż nie sprawiło mi żadnych problemów dopasowanie ich do kanałów – wymagana była wymiana wkładek na rozmiar L i… to tyle – kanał akustyczny jest nieco dłuższy niż w innych konstrukcjach i w efekcie prawidłowe założenie słuchawek, by zapewnić odpowiednią izolację nie stanowi najmniejszego problemu. Nothing Ear trzymają się na swoim miejscu bardzo pewnie, a wygodą jedynie nieznacznie ustępują wspomnianej wyżej Jabrze, która jak do tej pory, jako konstrukcja półotwarta, stanowi mój absolutny top pod tym względem.
Jakość wykonania Nothing Ear nie budzi żadnych zastrzeżeń, wszystko jest spasowane dobrze, zawias etui nie ma nietypowych luzów, a magnesy dobrze trzymaj zarówno wieczko, jak i słuchawki. Przeźroczysty plastik niestety jest dość podatny na łapanie odcisków palców, ale za to wydaje się dość odporny na zarysowania – spodziewałem się, że pierwsze zarysowania pojawią się bardzo szybko, ale pomimo dość częstego noszenia etui w kieszeni, na razie dość dobrze stawia opór. Nie mam jednak złudzeń – po dłuższej eksploatacji rysy się pojawią, a ich wpływ na wygląd będzie z pewnością większy niż przy mniej widowiskowym wzornictwie. Cóż, coś za coś.
Zobacz także: Nothing Phone (2a) – potrafi zauroczyć nie tylko wyglądem (chip.pl)
Oprogramowanie – Nothing X
Słuchawki Nothing Ear można podłączyć klasycznie, wyszukując je w menu Bluetooth (wszystkie systemy) albo korzystając z jednego z mechanizmów szybkiego parowania (tylko użytkownicy Androida i Windows). I będzie działało, o czym przekonałem się, używając słuchawek przed oficjalną premierą, gdy dostępne w Google Play i AppStore oprogramowanie jeszcze ich nie obsługiwało.
Trzeba jednak zaznaczyć, że instalacja Nothing X i dodatkowa konfiguracja jest w przypadku Nothing Ear właściwie obowiązkowa – bez niej nie wykorzystamy nawet połowy możliwości sprzętu. W szczególności dotyczy to możliwości pracy w trybie multipoint, którą należy włączyć w oprogramowaniu i wskacać z którymi urządzeniami ma działać, oraz wysokoprzepływnych kodeków Hi-Res Audio LDAC i LHDC 5.0, które dostępne są dopiero po aktywowaniu ich w oprogramowaniu – domyślnie słuchawki łączą się ze smartfonem przy użyciu SBC lub AAC.
Z poziomu oprogramowania mamy też dostęp do filtru konturowego (wzmocnienie basów) o 5 stopniach podbicia (domyślnie aktywny jest poziom 3) oraz do korektorów dźwięku – w wersji podstawowej w formie prostego w użyciu koła z trzema regulatorami wpływającymi na barwę dźwięku. W wersji zaawansowanej jest to ośmiopasmowy korektor graficzno-parametryczny, więc z możliwością samodzielnego definiowania dla każdego regulatora pasma i współczynnika Q (szerokość pasma cięcia/wzmocnienia). O ile korektor w słuchawkach BT jest właściwie standardem, to tak zaawansowany, jak w Nothing Ear w TWS widzę bodaj pierwszy raz, przynajmniej w zbliżonej i nieco wyższej półce cenowej.
Bardzo ciekawą funkcją w oprogramowaniu Nothing Ear jest personalizacja dźwięku. Jest to rodzaj automatycznej korekcji, dobieranej na podstawie kilkuminutowego testu naszego słuchu, kompensującej wpływ wieku użytkownika – jak wiadomo, z upływem lat chrząstki układu słuchowego wapnieją i tracą elastyczność, zmniejszając pasmo przenoszenia i wrażliwość na wyższe tony. Spersonalizowany korektor wzmacnia osłabione częstotliwości i w ten sposób częściowo przywraca zamierzone brzmienie nagranych materiałów.
Zobacz także: Test Jabra Elite 10 – słuchawki niemal doskonałe (chip.pl)
Jakość dźwięku
Do testów odsłuchowych korzystałem z zasobów Apple Music. Playlista, której używam do recenzowania sprzętu grającego, składa się z utworów skompresowanych w formacie bezstratnym (zwykłym i Hi-Res) lub przestrzennym Dolby ATMOS. Źródłem dźwięku podczas odsłuchów był iPhone 13 Pro z kodekiem AAC oraz Nothing Phone (2a) z kodekiem LHDC 5.0, oferującym do 1 Mbps przepływności i obsługę dźwięku 24-bit/192 kHz. Dźwięk Dolny ATMOS obsługiwał tylko iPhone, Nothing Phone (2a) nie ma niezbędnych do tego kodeków.
Charakterystyka dźwięku Nothing Ear bez korekcji jest bardzo przyjemna, określiłbym ją jako położoną gdzieś pomiędzy typowo rozrywkową a neutralną. Zarówno niskie, jak i wysokie tony są tu lekko podkreślone, daje się też zauważyć mała górka w centralnej części pasma średnich tonów, obejmujących wokal.
Taki sposób reprodukcji dźwięku jest zaskakująco uniwersalny, każdy gatunek brzmi tu przyzwoicie, a przy okazji pozwala na precyzyjne oddanie niuansów najbardziej wymagającej muzyki jazzowej i klasycznej. Słuchawki mają dobrze oddaną scenę i przestrzenność, dźwięk jest czysty i dynamiczny. Miłośnicy mocnego basu i agresywnego uderzenia mogą rzecz jasna dostosować dźwięk do swoich potrzeb – korektor tu się sprawdza naprawdę znakomicie, nie psując dźwięku nawet przy bardzo daleko idącej ingerencji.
Działanie układu ANC nie wpływa na brzmienie dźwięku, słuchawki grają tak samo także po włączeniu Transparency Mode, który jest na tyle skuteczny, że można bez problemu rozmawiać w sklepie bez wyjmowania słuchawek. Skuteczność redukcji hałasu producent określił na 45 dB, a pasmo działania na 5 kHz – układ jest naprawdę bardzo skuteczny, można spokojnie słuchać muzyki klasycznej przy ruchliwej ulicy, przebijają się jedynie delikatne odgłosy tła.
Trochę gorzej radzi sobie z mniej typowymi dźwiękami (gra na pianinie, głośna mechaniczna klawiatura), co plasuje sprawność ANC poniżej poziomu oferowanego choćby przez testowane niedawno (ale znacznie droższe) słuchawki Jabra Elite 10. Nothing Ear w swojej kategorii cenowej wypadają jednak doskonale. Korzystałem głównie z trybu adaptacyjnego ANC, który dobiera siłę redukcji hałasu do warunków i stopnia przenikania hałasu – do działania algorytmu dobierającego nie mam żadnych zastrzeżeń. Przydaje się także Smart ANC, który wykrywa niedopasowanie słuchawek do kanału usznego i odpowiednio wzmacnia w razie potrzeby działanie układu.
Jeśli chodzi o wrażenia z odsłuchu playlisty testowej, to jakość dźwięku oceniam bardzo wysoko. Słuchawki moim zdaniem nie wymagają korekcji, pozostawiłem jedynie filtr wzmacniający basy, który działa bardzo dyskretnie i nie zaburza odbioru muzyki. Nothing Ear śpiewająco radzą sobie na domyślnych ustawieniach z Walcem cis-moll op. 64 no. 2 F. Chopina w wykonaniu Alicji Sary Ott, i Wielkim Polonezem Es-dur op. 22 F. Chopina granym przez Aimi Kobayashi, by równie dobrze zagrać elektroniczne Flying Totems J.M. Jarre’a i ciepły, bluesowy Autum Leaves Claptopna. Lekko podbite pasmo wokali zgrywa się równie dobrze z sopranem Loreeny McKennitt i mezzosopranem Sheryl Crow, jak i z barytonem Marka Knopflera.
Słuchawki bez słabych punktów? A skądże, po prostu Nothing Ear dobrze się komponują z tym, co i jak najbardziej lubię słuchać. Mocnemu gitarowemu Unstoppable Momentum Joe Satrianiego dodałbym jednak korektorem trochę energii w paśmie basowym, tak samo skorzystałby na tym testowy utwór Iron Maiden. Korektor działa znakomicie, więc nie ma się co wahać.
Ponieważ wiek studencki mam już niestety dawno za sobą, sprawdziłem też personalizację dźwięku. Sam proces badania jest dość niewygodny, wymaga pełnej ciszy w okolicy, ale dobrana w ten sposób korekcja wydaje się całkiem przydatna i daje dobry efekt, szczególnie że można dostosować zarówno agresywność, jak i intensywność jej działania.
Czas Pracy
Nothing dla swoich słuchawek podaje czas pracy do 8,5 godziny (40,5 godziny łącznie z etui) przy wyłączonym ANC oraz do 5,2 godziny (24 godziny z etui) z aktywnym ANC. Jak zwykle przy TWS, w których nieużywane słuchawki są odkładane do etui i automatycznie ładowane praktyczna weryfikacja tych danych nastręcza sporych trudności. Na podstawie spadków poziomów naładowania raportowanych przez aplikację dane te wydają się zbliżone do rzeczywistości.
Warto jednak zaznaczyć, że tak jest tylko w przypadku użycia kodeka SBC lub AAC – wysokoprzepływne kodeki LDAC i LHDC 5.0 są pod tym względem dużo bardziej wymagające i na podstawie spadków widocznych w Nothing X oceniam, że realny współpracy Nothing Ear z Nothing Phone (2a) przy użyciu LDHC 5.0 będzie wynosił w granicach 3,5-4 godzin. Tragedii nie ma, ale szału też.
Podsumowanie
Nothing Ear to jedne z najciekawszych i najładniejszych słuchawek ze średniej półki, z jakimi miałem do czynienia. Są wygodne, oferują wysoką jakość dźwięku, uniwersalną charakterystykę i znakomity korektor z możliwością wykonania osobistego profilu. Szeroki zakres dostępnych kodeków też jest mile widziany, choć szkoda, że Nothing nie planuje implementacji standardu BLE i kodeków LC3/LC3Plus.
Nothing Ear to także udana implementacja układu ANC, niezmieniającego dźwięku i dobrze radzącego sobie z hałasem. Trzeba jednak podkreślić, że mimo imponujących liczb podawanych przez producenta, rzeczywista skuteczność działania wyraźnie odbiega od tego, co oferują słuchawki z wyższej półki cenowej, takie jak Jabra Elite 10 czy Sony WF-1000XM5. W swojej klasie jednak wypadają znakomicie.
Czy zatem warto kupić Nothing Ear? Nie mam wątpliwości, że tak – trudno wskazać ładniejszy sprzęt, a ich sprawność zachęca do używania, szczególnie jeśli dysponujemy telefonem, z którym w pełni wykorzystamy ich zalety.