Kino superbohaterskie rządzi się swoimi prawami. Mamy herosów – silnych, pięknych, chroniących ludzkość, którzy nierzadko poświęcają się dla zwykłych obywateli, traktując ich wdzięczność jako najlepszą zapłatę za swój trud. Na przestrzeni lat mogliśmy obserwować, jak ta formuła trochę zaczyna się zmieniać. Kryształowo czyści bohaterowie odeszli do lamusa, bo widzowie woleli oglądać postacie bardziej ludzkie, których charakteru nie da się jednoznacznie określić jako „czarny” lub „biały”. Świetnie to widać na przykładzie Deadpoola. Pierwsza część była produkcją bardzo budżetową, zwłaszcza jak na ten gatunek. Wytwórnia wyłożyła na niego 58 milionów dolarów (niemalże sześć razy mniej niż poszło na Avengers: Infinity War), co jasno pokazywało, że jest to raczej niepewny tytuł, w który nikt nie chciał aż tyle zainwestować. Rzeczywistość okazała się zgoła inna. Obecnie box office tego filmu wynosi prawie 800 mln dolarów. Druga część, kosztująca już dwa razy tyle co oryginał, zarobiła praktycznie tyle samo i jestem pewna, że kiedy w lipcu pojawi się Deadpool & Wolverine, na pewno wynik nie będzie gorszy.
Zmęczeni idealnymi superbohaterami z chęcią pobiegliśmy do kina, by obejrzeć coś, co nie jest takie idealne. Bardziej brutalny, bezpośredni i przy tym zabawny Deadpool, w którego wcielił się Ryan Reynolds, był właśnie tym powiewem świeżości. Trudno go w sumie nazwać superbohaterem, bo to raczej typowy przykład anty-bohatera, co widać też w samym filmie, gdy zostaje on zestawiony z X-menami. Tak czy inaczej, Deadpool coś odblokował, ale Marvel nie do końca umiał to wykorzystać, brnąć dalej w utarty schemat, z którego czasem się wyłamywał, choć głównie w serialach.
W 2018 roku dostaliśmy Avengers: Infinity War, a rok później Avengers: Endgame. Gigantyczne przesięwzięcia filmowe, które zgromadziły w salach kinowych miliony widzów. Setki milionów dolarów poszły na produkcję, co oczywiście przełożyło się na wielomiliardowe zyski. Mogliśmy oglądać ulubionych herosów walczących razem, „ginących”, a potem powracających do życia dzięki wspólnej walce i poświęceniu. Ledwo ciało Tony’ego Starka zdążyło ostygnąć, a na ekrany naszych telewizorów wkroczyli oni – The Boys. Serial od Amazon Prime Video, który wywołał prawdziwą burzę.
Na początku można było pomyśleć, że to kolejna typowa produkcja o superbohaterach, ale wystarczyło zobaczyć zwiastun by przekonać się, iż wcale tak nie jest. Owszem, superbohaterowie tam są. Łatwo też znaleźć wśród przedstawionych w produkcji postaci odpowiedniki innych wielkich herosów, bo Homelander (Anthony Starr) przywodzi na myśl Supermana, Queen Maeve to odpowiednik Wonder Woman (Dominique McElligott), a The Deep (Chace Crawford) to Aquaman. Takich zależności jest tam oczywiście więcej. Jednak w tym świecie superbohaterowie to tylko produkt do zarabiania pieniędzy, a pod iście komiksowymi strojami kryją się zepsuci, często pozbawieni moralności i wcale nie szlachetni (nie)ludzie. The Boys wrzucili nas do z pozoru absurdalnego uniwersum, w którym na szczycie hierarchii społecznej stoi korporacja, a jej produktem są właśnie superbohaterowie. Tylko że im głębiej to w to wchodzimy, tym łatwiej zauważyć pewną prawdę – jeśli nagle w naszym świecie pojawiliby się ludzie z mocami, zapewne właśnie tak by to wyglądało.
Kultowy i powtarzany w każdym Spider-manie tekst mówi, że z wielką mocą wiążę się wielka odpowiedzialność. The Boys brutalnie pokazują, że to nie odpowiedzialność, to wielkie pieniądze, bo tak naprawdę odpowiedzialność po stronie bohaterów jest tutaj żadna. Morderstwa, krwawe jatki, orgie, które wymknęły się spod kontroli – to wszystko istnieje, ale czy jest w ogóle ktoś, kto może pociągnąć do odpowiedzialności istoty prawie wszechmocne (w rozumieniu normalnego człowieka)? Nie.
Od początku widać było, że nie jest to serial dla każdego. Nawet miłośnicy kina superbohaterskiego, zmęczeni idealnymi kreacjami bez zmazy i skazy, mogli się od niego odbić, bo Amazon raczej nie dba tutaj o przystępność i delikatność. Każdy odcinek przesycony jest brutalnością, wulgarnym językiem, często pojawiają się sceny obrzydliwe lub niesmaczne. Pełno tam krwi, walających się wokół wnętrzności i humoru, który nikogo nie oszczędza. Ach, zapomniałabym, bo równie ważną częścią tej narracji jest krytyka aktualnej sytuacji społecznej. Aż żałuję, że nie pojawiły się odcinki związane z pandemią, bo ciekawa jestem, jak twórcy ugryźliby ten temat.
Recenzja 4.sezonu The Boys, odcinki 1-7
Amazon Prime Video wciąga nas w chaotyczne bagno i mi się to podoba
Tak czy inaczej, za nami już trzy sezony tej historii, w ciągu których mogliśmy obserwować grupę tytułowych „Chłopców”, próbujących walczyć z zepsutym światem superbohaterów różnymi środkami. Oni w metodach nie przebierają i jeśli ktokolwiek liczył na to, że skoro herosi są tutaj tymi złymi, to ich oponenci będą dobrzy to… nie, tu nikt nie jest „tym dobrym”, nikt nie stroni od rozlewu krwi i brutalności. To walka, w której każdy chwyt jest dozwolony i najnowszy sezon jest tego świetnym przykładem. Jeszcze mocniej niż poprzednie skupia się bowiem nie na prywatnych rozgrywkach grupa vs grupa, a na działaniach znacznie szerszych, wciągających w tę wojnę wszystkich amerykańskich obywateli, bo stawka też jest większa – „supek” na stołku prezydenta i Homelander jako pan i władca.
Nie chcę zdradzać za dużo, więc pokrótce nakreślę wam to, w jakim punkcie stawiają nas nowe odcinki. Ameryka, którą wcześniej jednoczyła Siódemka, stała się podzielona. Są zwolennicy Starlight (Erin Moriarty) i Homelandera – liberałowie i prawicowcy. Obie strony starają się być tymi „dobrymi”, ale jak zwykle to tylko pozory. Z odcinka na odcinek widzimy, jak posuwają się do w stronę ekstremizmu, by zostać wysłuchanymi. W tym zażartym konflikcie jest też trzecia strona – rząd, który raczej przygląda się temu z bezpiecznej odległości, mając wyraźnie nieco wyższy cel. Cel ważny, owszem, ponieważ chodzi o niedopuszczenie do wyboru superbohaterki na stanowisko prezydenta, a jednocześnie przeforsowanie nowych praw, pozwalających w końcu pociągnąć nadludzi do odpowiedzialności, jednocześnie odsuwając ich od tych najbardziej istotnych kwestii, takich jak policja, wojsko itp. Niech będą celebrytami i pacynkami zabawiającymi ludzi.
Wszystko to sprawia, że w wykreowanym na ekranie świecie nikt tak naprawdę nie jest odpowiedzialny za swoje czyny. Nie ma jeszcze prawa (ani nawet metod), dzięki którym można byłoby skazać Homelandera i jemu podobnych za popełnione czyny. Z drugiej strony nasi „Chłopcy”, czyli Billy Butcher (Karl Urban), Francuz (Tomer Capone), Hughie (Jack Quaid), Marvin (Laz Alonso) i Kimiko (Karen Fukuhara), też działają jak chcą, bo im z kolei pozwala na to rząd, akceptujący i finansujący ich coraz bardziej chaotyczne i destrukcyjne poczynania. 4.sezon The Boys jeszcze mocniej pokazuje nam chaos, w jakim pogrążą się społeczeństwo i sami bohaterowie. Każdy z nich mierzy się bowiem z prywatnymi problemami, które narastały w ostatnich sezonach osiągając w końcu punkt, w którym nie da się już ich ignorować.
Mamy powiew świeżej krwi, w postaci dwóch nowych członkiń Siódemki Sister Sage (Susan Heyward) i Firecracker (Valorie Curry). Obie mają ogromny wkład w rozgrywający się na ekranie chaos, choć każda w inny sposób. Najmądrzejsza osoba na świecie, Sister Sage, próbuje manipulować Homelanderem w bardziej rozsądny sposób, robiąc użytek ze swojej wiedzy. Z drugiej strony Firecracker odpowiada najpierw za ten społeczny wybuch, to ekstremistka, w której żyłach płyną chyba wszystkie możliwe teorie spiskowe. W dodatku prywatnie nienawidzi Starlight, co pozwala na bardziej brutalną i nieprzebierającą w środkach walkę pomiędzy obiema stronami. Ciągnięty za sznurki z obu stron Homelander działa też na własną rękę, targany wewnętrznymi konfliktami i kompleksami, w dodatku wychowujący dziecko. Czy może być gorsze połączenie? Mimo wszystko dzięki temu mamy też bardzo ciekawy wątek wychowania Ryana (Cameron Crovetti), dający nam możliwość obserwowania, jak ścierają się w nim dwa modele wychowania. Czy ulegnie odurzającemu wpływowi posiadanej z racji supermocy władzy, czy może zaszczepione przez matkę wartości okażą się silniejsze? Zobaczymy.
4.sezon The Boys mocno eksploruje naszych tytułowych „Chłopców”, dając sporo czasu ekranowego na ich prywatne problemy. Oczywiście wszystkie w mniejszym lub większym stopniu wiążą się z tym, z czym aktualnie się zmagają, ale mamy szansę zajrzeć trochę do ich głów. Wcześniej widzieliśmy ich w przeróżnych sytuacjach, a teraz te działania zbierają swoje żniwo. Nie da się napinać struny w nieskończoność, w końcu musi pęknąć i te pęknięcia widzimy w tym sezonie. Bardzo podoba mi się ten aspekt sezonu, bo dał mi możliwość uwierzenia w te postacie jeszcze bardziej, a zwłaszcza w łączącą ich więź. Specyficzną, chaotyczną, ale na swój sposób rodzinną. Oni zawsze do siebie wracają i wracać będą. Każdy z nich pełni w tej grupie pewną rolę i nawet jeśli ktoś chce się z niej wyłamać, nie jest to możliwe.
Najnowsze odcinki to doskonała mieszanina brutalności, czarnego humoru i naśmiewania się z szurów
To, co u nas nazywa się spiskowymi teoriami, jest tak naprawdę niczym w porównaniu z ekstremizmem tego zjawiska w USA. Jeśli ktoś przynajmniej raz zabłądził w meandry amerykańskiego internetu z tym związane, zapewne wie o co chodzi. Twórcy The Boys się nie oszczędzają – składający dzieci w ofierze Tom Hanks, syjonistyczne satelity z laserami w kształcie Gwiazdy Dawida, służące kontroli umysłów to nie do końca teorie stworzone przez scenarzystów. Wszystko to miesza się tutaj z szykanami skierowanymi w stronę opozycji, które im dalej w przysłowiowy las, tym stają się absurdalniejsze. Oglądając to można odnieść w pewnym momencie wrażenie, że to już za dużo, że nikt w to nie uwierzy… Niestety, tak jak w realnym świecie i tutaj, odpowiednio wykrzyczane idiotyzmy opakowane w odpowiednią otoczkę zawsze znajdę swoich zwolenników.
Jak już wcześniej wspomniałam, w tym sezonie nie brakuje typowych dla „Chłopców” żartów i brutalności. Powracają specyficzne upodobania Homelandera, jesteśmy świadkiem mało subtelnych zabaw w jaskini Tek Knighta czy pokazu braku nerwów Webweavera. A to wszystko przeplata się z krwawymi masakrami, rozgniataniem ludzi o ściany, przecinaniem ich wpół czy kolokwialnie mówiąc patroszeniem. Wisienką na torcie są eksperymenty na zwierzętach, choć osobiście muszę powiedzieć, że tego elementu naprawdę brakowało mi od samego początku.
Jeśli śledzicie ten serial od 2019 roku, wszystko to jest wam dobrze znane. To już czwarty sezon, więc nikogo ta formuła nie powinna dziwić. Tylko że podczas seansu nie mogłam powstrzymać myśli „ile jeszcze?”. To jest na swój sposób zabawne, jest wciągające, ale właśnie – to czwarty sezon. Trudno jednoznacznie stwierdzić, kiedy serial jest za długi, a kiedy w sam raz. Ile ludzi, tyle opinii. Odnoszę jednak wrażenie, że The Boys powoli zaczynają się zbliżać do punktu, w którym ta kontrowersyjna treść, odpowiadająca przecież za ich sukces produkcji, zacznie widzów nudzić. Twórcą serialu jest Eric Kripke, który na swoim koncie ma też Supernatural. Dobrze więc wiemy, że pomysłów mu nie brakuje, ale chyba nie do końca wie, kiedy powinno się skończyć. Chociaż sama uwielbiam braci Winchesterów to długość tej serii jest jej największym wrogiem w myśl starego porzekadła – co za dużo, to niezdrowo. Oby „The Boys” uniknęło podobnego losu. Na razie jest jeszcze dobrze i chciałabym, by tak pozostało do samego końca.
Do jakiego końca zmierzamy?
Ten sezon stawia naszych bohaterów w bardzo trudnych sytuacjach, zwłaszcza jeśli chodzi o największą gwiazdę produkcji, czyli granego przez Karla Urbana Billy’ego Butchera. Jego kreacja jak zwykle jest fenomenalna i moim zdaniem w najnowszych odcinkach wypada on jeszcze lepiej niż dotychczas. Anthony Starr jako Homelander też spisuje się na medal. Oglądając go mam tak ambiwalentne uczucia, bo jednocześnie coś skręca mnie w środku na sam jego widok, a z drugiej ciężko nie doceniać trudu, jaki aktor wkłada w kreowanie tej postaci właśnie w taki sposób. Ciężko mi właściwie zarzucić cokolwiek obsadzie, bo z sezonu na sezon są oni coraz lepsi, a nowe twarze w niczym im nie ustępują.
Na pewno muszę wspomnieć o spin-offie The Boys, czyli serialu „Gen V”, bo mamy tutaj silne z nim powiązanie. Problem w tym, że podczas oglądania nowych odcinków miałam coraz mocniejsze wrażenie, iż powstał on tylko po to, by dać nam w końcu broń do zabicia Homelandera, bez zaśmiecania tym wątkiem właściwej serii. Znani stamtąd bohaterowie są tutaj w ogóle nieistotni. Ktoś tam się pojawia, ale zepchnięto go tylko do roli easter egga dla tych, którzy spin-off oglądali. Jeśli jeszcze go nie widzieliście, to w zasadzie nie musicie się niczym martwić, The Boys przybliża nam to, co najważniejsze, więc się nie pogubicie.
Amazon Prime Video udostępnił do recenzji jedynie siedem z ośmiu odcinków, więc sama nie wiem, jak ta odsłona się zakończy, ale na pewno twórcy będą musieli dojść do pewnych konkluzji. Zwłaszcza że powoli rozwiązujemy najważniejszy problem – jak zabić Homelandera, bo zrobić to trzeba. Choć nie wiem jeszcze, jaki będzie finał tej odsłony, to 4.sezon wydaje mi się solidnie zbudowanym preludium końca. Nie daje nam klarownej wizji zakończenia, bo wyjść jest kilka. Na jakie zdecydują się twórcy? Przekonamy się w kontynuacji. Ja czekam na nią z niecierpliwością i liczę, że tak samo, jak w przypadku tej odsłony, nadal będę się podczas seansu świetnie bawić.