Francuskie studio podeszło jednak do tematu na swój własny sposób; bez mieczy świetlnych i bez obecności Jedi. Za całość odpowiada studio Massive Entertainment, które ma już na swoim koncie przede wszystkim The Division, ale również niedawno wydane Avatar: Frontiers of Pandora, a palce maczała również w Far Cry 3. Doświadczenie zatem jest, pomysł i ambicje również — czy to finalnie się udało?
Kay Vess i Nix w pogoni za nowym startem
Główną bohaterką Star Wars Outlaws jest Kay Vess, łotrzyca próbująca uciec od swojej przeszłości, dążąc do rozpoczęcia nowego, wolnego życia. Towarzyszy jej Nix — włochaty, uroczy stworek, przypominający fuzję aksolotla z kotem, który pełni rolę wiernego kompana i pomagiera (może nie jest tak uroczy jak Grogu, ale bez dwóch zdań świetnie spełnia swoją rolę). Kay po tym, jak zrobiła sobie masę długów i stworzyła wielu wrogów na Canto Bight (możecie pamiętać to miejsce z filmu Ostatni Jedi z 2017), postanawia wreszcie się odważyć i podjąć poważny krok: uciec z obecnej planety i zacząć nowe życie. W tym celu kradnie statek kosmiczny, którym ląduje… właściwie to rozbija się na Tosharze, będąc w samym środku konfliktu syndykatów. Sprawy szybko się komplikują i okazuje się, że droga do wolności jest długa i kręta — i tu właśnie wkraczamy my, lecz więcej fabularnych szczegółów nie zamierzam zdradzać.
Czytaj też: Recenzja Concord. To mogło się udać…
Chociaż na Tosharze spędzimy trochę czasu na początku i jest to nasz pierwszy otwarty teren, to na tym eksploracja się nie kończy. Poza Tosharą zwiedzimy również mroźne i opanowane przez syndykat Ashiga Kijimi, które mogliśmy widzieć w Skywalker. Odrodzenie z 2019 roku, trafimy również na Akivę, która jest wielką i bujną dżunglą, lecz najbardziej wyczekiwaną przez wielu lokacją z pewnością będzie Tatooine — legendarne wręcz miejsce, gdzie urodził się Luke czy Anakin Skywalker, wielokrotnie mogliśmy zobaczyć tam Boba Fetta; i tak, od razu potwierdzę, że w Outlaws będziemy mieli „przyjemność” spotkać Jabbę. Huttowie zresztą co cały syndykat, więc odgrywają tutaj istotną rolę.
Otwarty świat, czyli Ubisoft pozostaje Ubisoftem
Wszystkie z tych planet mają bardziej lub mniej otwarty świat, który szybko okazuje się… dość pusty. Oczywiście, mamy w nim różne aktywności, ale generalnie nie ma realnego powodu, żeby się na nie decydować. Czasem Nix wywęszy jakiś skarb i możemy wspiąć się na górę, używając przy tym kotwiczki i pomocy włochatego aksolotla, ale to też znudzi się po dwóch razach. Innym razem ktoś zaoferuje nam wyścig na ścigaczu lub w okolicy kogoś napadną piraci i możemy ich poszukać i wyeliminować, ale nie przekłada się to specjalnie na historię. W ogólnym rozrachunku mamy zatem faktycznie wielki, ale niezbyt ciekawy świat, w którym z dziką rozkoszą będziemy korzystać z funkcji szybkiej podróży, kiedy tylko raz udamy się już do jakiejś lokacji i odblokujemy tę możliwość.
Czytaj też: Epicki powrót legendy. Nowa część Heroes of Might & Magic oficjalnie powstaje!
Całe szczęście, nie musimy wszędzie biegać pieszo. Do dyspozycji mamy ścigacz, który usprawnia proces podróżowania, a do przemieszczania się między wcześniej wspomnianymi planetami mamy Śmiałka, czyli statek kosmiczny. Możemy również wylecieć na orbitę i latać między asteroidami, zestrzeliwać pobliskie statki czy również wykonywać jakieś zlecenia, ale — będąc szczerym — to również są generyczne do bólu misje, które specjalnie niczego nie wnoszą. Mamy więc tutaj idealne ubisoftowe doświadczenie, czyli wielki świat, w którym z delikatną irytacją mkniemy z punktu A do punktu B, potem do punktu C, skąd wracamy do punktu A, i poświęcimy 15 minut na jeżdżenie ścigaczem po urokliwych, choć mało angażujących planetach.
Czytaj też: Obejrzałem zapowiedź i złapałem się za głowę. Cywilizacja VII to nowa era dla kultowej serii
Szkarłatny Świt, Pyke’owie, Huttowie i Klan Ashiga — co z tymi syndykatami?
Poza misjami głównymi, które pchają fabułę do przodu, mamy przede wszystkim misje syndykatów, które są w istocie najbardziej klasycznymi side questami, w efekcie których zyskujemy reputację u wybranego syndykatu — ale zazwyczaj idzie to w parze ze straceniem poparcia innego. Do czego nam w ogóle dobra sława w którymkolwiek syndykacie jest potrzebna? Na planetach możemy znaleźć tereny pod władzą i kontrolą wybranego syndykatu, gdzie jesteśmy mile widziani wyłącznie, kiedy mamy dobre relacje z wybraną grupą — inaczej sama nasza obecność w danym obszarze sprowokuje przeciwników do sięgnięcia po blastery. Każdy syndykat ma również własnych brokerów, od których możemy przyjmować zlecenia, a w sklepach otrzymamy dostęp do towarów dla VIP-ów.
Czytaj też: Gry wideo na kinowym ekranie nie mają sensu. Ja już straciłem nadzieję
Problem jednak jest taki, że misje dla syndykatów są dokładnie tym, czego można oczekiwać po grze Ubisoftu, czyli tymi przysłowiowymi „posterunkami”. Czasem musimy pojechać w wybrane miejsce i podjąć z kimś walkę, czasem to kosmiczna bitwa statkami kosmicznymi (brzmi lepiej niż wypada w gameplayu) i inne tego typu aktywności. Po trzech będziecie raczej mieli dosyć, szczególnie, że robieniem misji dla jednego syndykatu, bardzo łatwo zepsuć sobie relacje z innym; a realnych korzyści wpływających na rozgrywkę z tego nie ma.
Nie tylko syndykaty
Poza misjami dla syndykatu, znajdziemy również questy, które pozwolą nam ulepszyć to, co już mamy. Możemy modyfikować blaster, który ma w sumie trzy tryby strzałów, możemy ulepszyć swój ścigacz o nitro, możliwość podskakiwania podczas jazdy czy przejeżdżania nad głęboką wodą, domontować nowe działko do naszego statku, ulepszyć eliminacje po cichu i więcej. W tym celu musimy w wybranych lokacjach znaleźć odpowiedni kontakt, który zleci nam robotę i pomoże nam w rozwoju umiejętności czy upgrade’owaniu sprzętów. Jest więc przy tym trochę zachodu, ale dzięki temu całość jest nieco ciekawsza — a i przy okazji mamy realną i sensowną nagrodę za nasze starania. Pozostałe aktywności nie są już raczej specjalnie warte wspominania, nie będę oszukiwać — ot, wspomniane wcześniej wypychacze świata. Ubisoft zrobił swoją dosłowną interpretację Star Warsów.
Czytaj też: PS5 doczeka się doskonałej gry na wyłączność. Astro Bot skradł moje serce!
Sporo skradania, sporo strzelania, sporo wspinaczki
Chociaż mamy dość otwarty świat, to misje fabularne w większości są dość liniowe i wypadają jak fuzja Uncharted i Sprintel Cella. Star Wars Outlaws zaskakująco mocno stawia na skradanie i gra bardzo często wymaga od nas unikania włączenia alarmu, więc musimy działać z ukrycia. W tym często przydaje się Nix, który może odwrócić uwagę przeciwników czy kamer, otworzyć nam drzwi poprzez panele kontrolne, do których Kay nie jest w stanie się dostać, czy przynieść jakieś przedmioty. Bardzo cenna okazuje się również umiejętność hakowania głównej bohaterki, która pozwala na wyłączanie kamer, otwieranie drzwi i więcej — a całość w istocie jest mini-gierką, w której musimy w odpowiedniej kolejności ułożyć elementy. Kay umie także otwierać zamki, co jest sekwencją… rytmiczną. I to bardzo fajny dodatek, chociaż zdaję sobie sprawę z tego, że brzmi to specyficznie.
Czytaj też: Amazon sprawił, że grałem na MacBooku w Fortnite’a padem od PlayStation
Do tego jest sporo wspinaczki, do której też przydaje się wcześniej wspomniana kotwiczka — całość działa nieźle i jest efektowna, chociaż do poziomu Uncharted 4 brakuje. W kwestii strzelania, trochę szkoda, że Kay nie może wejść w posiadanie jakiegoś karabinu. Te możemy podnosić, jeśli nasi przeciwnicy je rzucą po śmierci, ale nie wystarczają na długo i po wejściu do wentylacji czy rozpoczęciu wspinania, bohaterka automatycznie te bronie porzuca. Szkoda, bo czasem — szczególnie do cichych misji — snajperka zrobiłaby wielką różnicę. Misje są jednak przyjemne i atrakcyjnie łączą elementy wspinaczki, skradania się i bezpośredniej walki; pod tym względem nie mogę narzekać. Na tym polu nieco gorzej w moim odczuciu wypada walka w kosmosie, z poziomu Śmiałka. Całość nie ma specjalnie charakteru i zazwyczaj wygląda tak, że latamy w kółko i mashujemy przycisk odpowiedzialny za strzelanie, a kiedy działka się przegrzeją, próbujemy szczęścia z rakietami. Na dłuższą metę potrafi to znudzić.
Chciałbym jeszcze dodać, że przed premierą Star Wars Outlaws często było zajawiane (oczywiście przez fanów, nie przez Ubisoft) jako „Grand Theft Auto w kosmosie”. To całkowicie mija się z prawdą — struktura głównych misji, czysto ubisoftowe podejście i możliwość przejścia całej gry w kilkanaście godzin (mi ta przygoda z kilkoma misjami pobocznymi zajęła 16 godzin według save’a w grze i 20 godzin według licznika PlayStation) obalają tę tezę. Taki tytuł też bardzo podnosi oczekiwania i zbędnie pompuje balonik.
Czytaj też: Apple Vision Pro jako gamingowy sprzęt? Niemożliwe stanie się możliwe
Problemy z grafiką i masa błędów. Star Wars Outlaws potrzebuje poprawek
Star Wars Outlaws najbardziej zaskoczyło mnie jednak warstwą wizualną. Gra, przynajmniej w wersji na PS5, bo to właśnie na konsoli Sony ją ogrywałem, tak samo jak potrafi podobać się wizualnie (zachwycić to za duże słowo), tak samo potrafi rozczarować. Niektóre elementy świata są wręcz paskudne — jak na przykład krople wody na poniższym screenie. Twarze bohaterów również wyglądają jak lepione z plasteliny, a łapanie focusu (produkcja jest utrzymana w dość filmowym klimacie, co widać też po paskach na górze i na dole ekranu) często zawodzi. W ogólnym rozrachunku gra wygląda jednak jak produkcja z ery PlayStation 3, chociaż nawet chyba The Last of Us, które pojawiło się u schyłku siódmej generacji konsol, wyglądało lepiej. Nie mam pojęcia z czego to wynika, ale trzymam kciuki, że gracze przeżywający przygodę Kay po premierze będą mieli lepsze doznania wizualne. Sytuacji nie ratują trzy różne tryby. Na konsolach mamy do wyboru Jakość, Wydajność oraz Faworyzuj Jakość. Wybieranie jednak między nieco lepszą grafiką (która nadal wygląda marnie), a większą liczbą FPS-ów jest niemałą kpiną w 2024 roku, niemniej najlepszym kompromisem jest tryb Faworyzuj Jakość, który wspiera VRR, wygląda nieco lepiej i oferuje około 40 klatek na sekundę.
Jeśli chodzi o błędy, to jest ich naprawdę sporo. Lip sync jest całkowicie rozjechany, Kay lubi czasem się gdzieś przeteleportować, w innych momentach bez powodu wypadamy ze ścigacza, jakbyśmy w coś uderzyli, a jeszcze innym razem główna bohaterka bawi się z powietrzem, a nie ze swoim pupilem, bo Nix jest kilka metrów dalej. Zdarzają się też sytuacje, kiedy Kay jest przekręcona na ścigaczu i trzyma powietrze, a nie kierownicę, a wisienką na torcie jest inteligencja przeciwników, która czasem zwyczajnie się ulatnia. Day One patch jest naprawdę bardzo potrzebny.
Czytaj też: Umarłem od radiacji, sklonowałem się i wpadłem na trop wielkiego sekretu. Polacy zrobili z The Alters cudo
Bawiłem się nieźle, ale Star Wars Outlaws za często się potyka
Star Wars Outlaws świetnie oddaje klimat uniwersum Lucasfilm, a podejście do tematu bez tematyki Jedi czy mieczy świetlnych jest fajnym odświeżeniem — bo hej, to uniwersum to nie tylko kolorowe pałki. I bardzo się cieszę, że Ubisoft podjęło to ryzyko. Przygoda Kay Vess, pomimo momentami dość infantylnych zwrotów akcji, jest naprawdę niezła i przyjemna, lokacje łapią za serce wieloletnich fanów marki, pojawiające się postaci również. Misje i sama mechanika, jak pisałem, są naprawdę przyjemne. Po tych około 20 godzinach Star Wars Outlaws przyniosło mi naprawdę sporo frajdy i bawiłem się nieźle.
Czytaj też: Recenzja Age of Mythology: Retold – taką grę na sentymencie to ja rozumiem!
Czy jednak do tej gry kiedykolwiek wrócę, próbując wymaksować relacje z syndykatami lub ulepszając wszystkie narzędzia? Nie. Czy kiedyś będę chciał przeżyć to jeszcze raz? Nie wydaje mi się. Czy komuś tę grę szczególnie polecę? Również raczej nie. Star Wars Outlaws ma masę problemów i to nadal ubi-game, pełne sztucznych i przewidywalnych aktywności, które zwyczajnie potrafią zanudzić i można mieć wrażenie, że są tam na siłę, a pomysły na nie pisał ChatGPT. To nie jest wymarzona gra z uniwersum Star Wars, ale nie jest też najgorsza. Jeśli jesteście fanami serii, to warto dać jej szansę — ale może nie teraz, tylko za jakiś czas, jak stanieje i zostanie połatana. Ubisoft miał kosmiczne ambicje, które pokonały ziemskie problemy.