Nothing Ear (open) – to nie są zwykłe otwarte słuchawki

Można chyba spokojnie założyć, że rynek słuchawek TWS zdominowany został przez dokanałowe konstrukcje z ANC. Nawet tanie modele oferują dziś dźwięk przyzwoitej jakości oraz skuteczną pasywną i aktywną redukcję hałasu. Słuchawki douszne natomiast zepchnięte zostały na margines – nowych modeli jest niewiele, trudniej w nich o dobrą jakość dźwięku, nie oferują izolacji, dzięki której da się ich wygodnie używać w miejskim zgiełku. Dlatego premiera Nothing Ear (open) była dużym zaskoczeniem, a jeszcze większym ich walory.
Nothing Ear (open)
Nothing Ear (open)

Nothing Ear (open) – specyfikacja techniczna

  • typ słuchawek: douszne, otwarte, dynamiczne
  • przetwornik: stepped driver, 14,2 mm, membrana z politereftalanu etylenu powlekanego tytanem
  • pasmo przenoszenia: bd.
  • pasmo przenoszenia mikrofonu: bd.
  • łączność: Bluetooth 5.3, multipoint
  • obsługiwane kodeki: SBC, AAC
  • czas pracy przy odtwarzaniu muzyki:
    • do 8 godzin / do 30 godzin z etui
  • czas ładowania: bd
  • ładowanie: przewodowe USB-C
  • certyfikaty: IP54 słuchawki, IP54 etui
  • waga: 8,1 g każda ze słuchawek, 63,8 g etui
  • funkcje dodatkowe: Fast Pair/Swift Pair, integracja z ChatGPT przy współpracy ze smartfonami Nothing, AI Clear Voice, Bass Enhance
  • cena: ~689 zł
Nothing Ear (open)

Konstrukcja i wzornictwo

Zawartość pudełka ze słuchawkami Nothing Ear (open) mogę opisać tylko jako oszczędną. W środku znalazłem słuchawki w etui ładującym, dokumentację i kabelek, który mogę potraktować tylko jako żart – jest tak krótki, że do niczego się raczej nie przyda.

Etui ze słuchawkami jest wyjątkowo długie, co wynika z konstrukcji słuchawek i typowe dla Nothing – białe z przeźroczystą pokrywą i kolorowym kodem wskazującym, która słuchawka jest która, przyciskiem parowania i diodą statusu. Do ładowania służy port USB-C – niestety nie ma obsługi ładowania bezprzewodowego.

Słuchawki wyglądają jak klasyczne douszne pchełki bez jakiegokolwiek profilowania i bez charakterystycznych nakładek z gąbki, do których ktoś przez pomyłkę przyczepił kawałek elastycznego plastiku z ciężarkiem na końcu. Gdyby nie typowa dla Nothing przeźroczysta obudowa i wysoka jakość materiałów, z których słuchawki są wykonane, mógłbym równie dobrze pomylić je z najtańszym szrotem za 10 zł, jakiego kiedyś było pełno w różnego typu budkach i kioskach.

Nothing Ear (open)

Tymczasem z pewnością nie ma tu nic taniego i kiepsko wykonanego. Nothing Ear (open) nosi się nietypowo i przyznaję, że dłuższą chwilę zajęło mi zrozumienie, jaki sposób je poprawnie założyć. Jest to bodaj najsłabszy punkt słuchawek – dłuższą chwilę zajęło mi znalezienie sposobu, jak to zrobić jedną ręką i bez zdejmowania okularów – poprawne umieszczenie elastycznego pałąka za małżowiną uszną wymaga chwili kombinowania.

W prawidłowo założonych słuchawkach moduł z przetwornikiem jest bardzo wysoko – wyraźnie nad kanałem słuchowym. Dlatego przetwornik umieszczony został w słuchawkach asymetrycznie i gra nieco do dołu. Sterowanie umieszczone zostało na patyczkach – należy je ścisnąć w odpowiedni sposób, co całkowicie uniemożliwia przypadkowe wywołanie funkcji. Co dziwne, Nothing Ear (open) nie mają czujników zbliżeniowych, zatem wyjęcie słuchawki z ucha nie zatrzymuje odtwarzania.

Nothing Ear (open)

Oprogramowanie Nothing X

Słuchawki są gotowe do pracy zaraz po sparowaniu – ręcznym w przypadku sprzętu Apple’a lub automatycznym, dzięki Google Fast Pair lub Microsoft Swift Pair. Jeśli jednak chcemy zmienić domyślne ustawienia, trzeba sięgnąć po aplikację sterującą. Jak w przypadku innych słuchawek tego producenta, jest to program Nothing X i naprawdę warto z niego skorzystać. W Nothing X można włączyć tryb multipoint i wybrać przy okazji, które ze sparowanych mają być podłączone, jeśli jest ich więcej niż 2, a także włączyć tryb małych opóźnień, użyteczny podczas grania.

Z poziomu oprogramowania mamy też dostęp do korektorów dźwięku – w wersji podstawowej w formie prostego w użyciu koła z trzema regulatorami wpływającymi na barwę dźwięku, a w wersji zaawansowanej w postaci ośmiopasmowego korektora graficzno-parametrycznego, który pozwala samodzielnie definiować dla każdego suwaka pasmo bazowe i współczynnik Q (szerokość pasma cięcia/wzmocnienia). O ile korektor w słuchawkach TWS jest właściwie standardem, to Nothing po raz kolejny robi to lepiej niż inni, nie widziałem bowiem podobnie zaawansowanego rozwiązania w sprzęcie innego producenta – w każdym razie w podobnej lub nieco wyższej półce cenowej.

Nothing Ear (open) oczywiście nie mają tak zaawansowanego sterowania, jak choćby Nothing Ear – nie ma tu filtru konturowego (wzmocnienia basu), wyboru kodeka Hi-Res, bo słuchawki go nie obsługują, ani sterowania ANC, bo także go tu zabrakło (i nie jest to nic dziwnego, karkołomnego zadania zbudowania otwartych słuchawek z ANC podjął się tylko Apple). Jest natomiast to, co niezbędne do wygodnego korzystania ze słuchawek.

Nothing Ear (open)

Jakość dźwięku

Do testów odsłuchowych korzystałem z playlisty testowej utworzonej w Apple Music. Składa się z utworów skompresowanych w formacie bezstratnym (zwykłym i Hi-Res) lub przestrzennym Dolby ATMOS. Podstawowym źródłem dźwięku podczas odsłuchów były iPhone 16 lub Pixel 9 Pro XL – oba łączyły się ze słuchawkami za pomocą kodeka AAC. Podczas testów słuchawki miały włączone ustawienia zalecane wg aplikacji, nie wprowadzałem własnych zmian.

Trzeba przyznać, że Nothing Ear (open) okazały się ogromnym zaskoczeniem. Nie mam dobrych doświadczeń z dousznymi słuchawkami otwartymi, więc i tu spodziewałem się w najlepszym przypadku dźwięku przeciętnego. Tymczasem w pierwszym kontakcie Nothing Ear (open) zagrały dla mnie niemal jak słuchawki dokanałowe – z bogatym basem, wyraźnymi wysokimi tonami i rozbudowaną średnicą.

Dłuższy odsłuch oczywiście zweryfikował pierwsze wrażenie – bas nie schodzi aż tak nisko, jak w konstrukcjach dokanałowych, mimo solidnego fabrycznego podbicia go w okolicach 100 Hz, wysokie tony też nie sięgają tak daleko. Mimo to dźwięk jest precyzyjny, solidny i przyjemny, właściwie nie wymagający korekcji poza tą, która jest włączona domyślną. Otwarta konstrukcja dała przy tym bardzo przyjemną przestrzenność, może mniej precyzyjną (pamiętajmy, że przetworniki są umieszczone nad kanałem słuchowym), ale chyba lepszą niż w większości słuchawek dokanałowych. To chyba jedne z najlepiej grających słuchawek dousznych w ogóle.

Nothing Ear (open)

Nothing Ear (open) oczywiście nie dają żadnej izolacji – a jak mówię żadnej, to naprawdę o to chodzi. Nic nie zasłania dostępu dźwiękom z zewnątrz, słuchawki zatem kompletnie nie nadają się do użycia w miejscach, gdzie panuje hałas, a nawet średnio głośne miejsca są problematyczne – tak podczas słuchania muzyki, jak i rozmów telefonicznych.

Sięgałem po nie zatem prawie wyłącznie w domu, w warunkach, gdy wada stawała się zaletą – mogłem dzięki Nothing Ear (open) słuchać muzyki i jednocześnie mieć pewność, że nie przegapię kuriera z przesyłką. Otwarta konstrukcja okazała się w tych warunkach znacznie lepsza niż wszystkie tryby przepuszczalności w słuchawkach dokanałowych, jedyne w miarę porównywalne pod tym względem słuchawki, jakich miałem okazję używać, to były Sony LinkBuds pierwszej generacji. Nothing Ear (open) jednak są wygodniejsze i o co najmniej dwie klasy lepsze brzmieniowo.

Sposób reprodukcji dźwięku oferowany przez Nothing Ear (open) sprawdził się w zasadzie z całą playlistą testową. Trochę słabiej wypadły utwory z najbogatszym basem (Madis, Jarre), ale od słuchawek tego typu nie wymagam cudów, zresztą inne utwory z playlisty wypadły dobrze lub bardzo dobrze – nie są to słuchawki dla miłośników dźwięku najwyższej jakości, ale nie znalazłem żadnych poważniejszych problemów. Nothing Ear (open) grają pewnie i przyjemnie, radząc sobie także z wymagającymi utworami, takimi jak Scherza F. Chopina w raczej agresywnym wykonaniu Ivo Pogorelicia.

Nothing Ear (open)

Aha, jedno ważne zastrzeżenie: Nothing Ear (open) mogą grać bardzo dobrze, ale nie należy ich raczej ustawiać powyżej 60% głośności maksymalnej – powyżej tej wartości średnica staje się coraz bardziej dominująca, bas coraz słabszy, a dźwięk ewoluuje w kierunku tego, co dają zwykłe miniaturowe głośniczki grające w pobliżu uszu. Nothing zrobił znakomitą robotę strojąc Nothing Ear (open), ale są granice możliwości takich pchełek.

Czas pracy

Nothing deklaruje, że Nothing Ear (open) dadzą radę pracować do 8 godzin na jednym ładowaniu. Nie jestem w stanie zrobić sesji o takiej długości, ale spadki stanu baterii, jakie raportuje aplikacja, nie dają większych powodów do sceptycyzmu. Ładowanie przebiega z rozsądną prędkością – pełne ładowanie słuchawek z etui to około 90 minut (może mniej, przegapiłem dokładny punkt, w którym dioda wskazała zakończenie ładowania), ale już 10 minut daje dodatkowe 2 godziny słuchania. Szkoda tylko, że zabrakło tu ładowania bezprzewodowego, rozumiem jednak, że wiązałoby się to z jeszcze większym etui, a już to, co jest, bywa nieco niewygodne.

Podsumowanie

Nothing Ear (open) to jedne z najlepszych otwartych słuchawek dousznych, jakie znam. Grają jak na swoją konstrukcję znakomicie, zapewniają przyzwoitą jakość rozmów, pozwalają zachować świadomość otoczenia, gdyż zupełnie nie blokują dźwięków otoczenia, a przede wszystkim są niesamowicie komfortowe, jak już uda się nauczyć ich zakładania. Ich wadą jest to, że sprawdzają się w dość wąskim zakresie warunków, a także relatywnie wysoka cena. Mnie jednak przekonały, bo są to dokładnie takie słuchawki, jakich potrzebuję w godzinach pracy – w teren wybiorę oczywiście słuchawki douszne z ANC.