Gdyby superczołgi II wojny światowej powstały, dziś wojny wyglądałby zupełnie inaczej

II wojna światowa była wyjątkowym czasem pod względem wyścigu zbrojeń, w którym zarówno Alianci, jak i Państwa Osi dążyły do stworzenia coraz potężniejszego i zaawansowanego technologicznie uzbrojenia. Wśród tych ambitnych projektów pojawiła się koncepcja “superczołgów”, czyli maszyn zdolnych do wytrzymania niemal każdego ataku i zadawania miażdżących ciosów.
Gdyby superczołgi II wojny światowej powstały, dziś wojny wyglądałby zupełnie inaczej

Przechodząc od razu do rzeczy, amerykański T-28 i niemiecki Panzer VIII Maus były jednymi z największych i najambitniejszych projektów czołgów stworzonych podczas II wojny światowej. Każdy z nich miał na celu odwrócenie losów bitwy, ale finalnie oba napotkały poważne wyzwania techniczne i logistyczne, które ograniczyły ich rolę na polu walki. Zacznijmy jednak od samego początku, czyli momentu, w którym superczołgi wydały się jakkolwiek sensowne.

Niemiecki superczołg Panzer VIII Maus

Kiedy wojna zaczęła się obracać przeciwko Niemcom, obsesja Hitlera na punkcie superbroni tylko się nasiliła. Wierzył, że pracujący dla niego inżynierowie i naukowcy będą w stanie odmienić losy wojny, a wśród tych wyjątkowych superbroni znalazł się wyjątkowo duży czołg, który miał być zdolny do wytrzymania ognia przeciwnika i niszczenia wrogich pozycji. Ten właśnie gigant na gąsienicach miał pozwolić Niemcom odzyskać dominację na polu walki i tak oto w 1942 roku Ferdinand Porsche, jeden z ulubionych inżynierów Hitlera, zaprezentował mu koncepcję Panzer VIII Maus – najcięższego i najgrubiej opancerzonego czołgu, jaki kiedykolwiek zaprojektowano. Hitler poparł projekt, widząc w nim dowód niemieckiego kunsztu inżynieryjnego i środek na podniesienie morale.

Czytaj też: USA były o krok od dominacji nad światem. Wtedy Związek Radziecki ukradł ich sekretną broń

Czołg Maus ważył oszałamiające 188 ton, co czyniło go prawie trzy razy cięższym od amerykańskiego czołgu M4 Sherman. Miał wysokość 3,6 metra i długość 10,2 metra, a jego opancerzenie było tak grube, że niemal żadna ówczesna broń przeciwpancerna nie była w stanie go przebić. Jego głównym uzbrojeniem była potężna armata 128 mm Pak 44, która była zdolna do niszczenia wrogich czołgów na dużych odległościach, ale czołg miał też dodatkowo armatę KwK 44 kalibru 75 mm, która mogła służyć do walki z mniej wytrzymałymi celami. Innymi słowy, był to trudny do przeoczenia na froncie gigant z dwoma potężnymi systemami uzbrojenia, ale wspomniana waga była dla niego zgubna.

188 ton to przesada i wykazały to już pierwsze testy Mausa, który w prototypowym wydaniu rozpędzał się do ledwie 20 km/h, a na dodatek mógł poruszać się tylko po utwardzonych drogach lub specjalnie przygotowanym terenie, bo inaczej zwyczajnie się zapadał. Generował też poważne wyzwania logistyczne, bo większość mostów nie była w stanie wytrzymać jego ciężaru, co oznaczało, że musiałby przekraczać rzeki przy użyciu specjalnych systemów zanurzeniowych. Samo transportowanie Maus na front było niemal niemożliwe ze względu na jego rozmiary i wagę, a to ograniczało jego wartość strategiczną i dlatego też zbudowano jedynie dwa prototypy, zanim projekt został porzucony.

Trudno się temu dziwić, bo w 1944 roku zasoby Niemiec były na wyczerpaniu i wtedy właśnie dowództwo uznało, że lepiej przeznaczyć je na bardziej praktyczne czołgi, takie jak Panther i Tiger. Finalnie Maus nigdy nie zobaczył pola walki, choć oba prototypy zostały przechwycone przez wojska radzieckie i poddane badaniom po wojnie.

T-28, czyli amerykańska odpowiedź na nazistowskie superczołgi

O ile historię stojącą za Mausem zna wielu, tak fakt podobnej konstrukcji po stronie USA jest już mniej znany. Tak się jednak składa, że podczas gdy Niemcy skupiali się na tworzeniu Mausa, Alianci również dostrzegali potrzebę posiadania podobnej maszyny. W momencie, gdy siły alianckie przygotowywały się do ewentualnej inwazji na Niemcy, a później przewidywały potrzebę pokonania japońskich fortyfikacji, armia amerykańska rozpoczęła prace nad koncepcją superciężkiego czołgu. W 1943 roku rozpoczęto projekt T-28, który miał służyć do przełamywania ciężkich fortyfikacji, takich jak niemiecka Linia Zygfryda, ale daleko było mu do niemieckiego kunsztu i manii wielkości.

Czytaj też: Dlaczego zdalnie sterowane miny Goliath nie opłaciły się nazistom?

Ważący około 95 ton amerykański czołg T-28 był kolosem według standardów wojskowych, choć wciąż znacznie lżejszym od Maus. Jego projekt koncentrował się jednak na tym samym, bo ogromnym pancerzu, a nie na mobilności, co widać po tym, że jego przedni pancerz miał grubość 305 mm. Jego główną bronią była z kolei armata T5E1 kalibru 105 mm, która była zdolna do przebijania umocnień i niszczenia wrogiego pancerza, a Amerykanie znacznie lepiej podeszli do kwestii transportu, bo jednym z unikalnych elementów T-28 był jego zdejmowany system dodatkowych gąsienic z każdej strony, co podwajało szerokość styku czołgu z podłożem i tym samym poprawiało rozkład masy na miękkim terenie. Problem prędkości jednak pozostał, bo T-28 mógł rozpędzać się do zaledwie 12 km/h, a to akurat mocno ograniczało jego mobilność na polu walki.

Podobnie jak Maus, amerykański superczołg T-28 napotkał na liczne problemy techniczne. Jego ogromna masa utrudniała transport na pole bitwy, a niska prędkość ruchu sprawiała, że był narażony na ataki na otwartym terenie. Główna rola T-28 jako „niszczyciela bunkrów” straciła zresztą na znaczeniu wraz z postępem wojny, a w momencie ukończenia prototypów w 1945 roku uwagę inżynierów Aliantów skierowano już w inne miejsce. Finalnie powstały jedynie dwa prototypy T-28, a zakończenie wojny i zmiana strategii wojskowej spowodowały, że projekt został całkowicie anulowany. T-28 nigdy nie trafił do walki i podobnie jak Maus, stał się reliktem czasów, gdy superciężkie czołgi były postrzegane jako potencjalny sposób na wygranie wojny.

Dlaczego superczołgi nie zawalczyły i dlaczego nigdy się to nie zmieni?

Projekty takie Maus i T-28 dręczyły przede wszystkim ograniczenia techniczne i logistyczne, które ostatecznie uniemożliwiły zastosowanie superciężkich czołgów w walce. Mimo swojego imponującego opancerzenia i siły ognia, oba czołgi były zbyt ograniczone w kwestii znacznie ważniejszej od słania zniszczenia na lewo i prawo. Zwłaszcza że wraz z rozwojem taktyki wojennej i technologii stało się jasne, że potrzebne są szybsze i bardziej mobilne jednostki zdolne do szybkich manewrów. Zwłaszcza że rozwój broni przeciwpancernej sprawił, że nawet grube pancerze przestały mieć rację bytu.

Indyjski czołg lekki Zorawar

Czytaj też: Odbijające się bomby Upkeep, czyli jak Naziści nie zrozumieli geniuszu Brytyjczyka w II WŚ

Chociaż Maus i T-28 nigdy nie brały udziału w walce, to nadal pozostają znaczącymi artefaktami historycznymi, które ilustrują ambicje i ograniczenia inżynierii z czasów II wojny światowej. Te superciężkie czołgi są świadectwem tamtego eksperymentalnego myślenia oraz dążenia do supremacji technologicznej i w rzeczywistości wnioski wyciągnięte z tych projektów wpłynęły na powojenny rozwój czołgów, prowadząc do większego nacisku na mobilność i wszechstronność.

Lekki czołg M10 Booker Armii USA

Widać to zwłaszcza dziś i to zwłaszcza po amerykańskim Abramsie, który w najnowszej wersji zaczął ważyć o wiele za wiele i dlatego Amerykanie postanowili skupić się na jego odchudzaniu w ramach kolejnej generacji. Coraz więcej państw stawia też na bardziej mobilne czołgi i trudno się temu dziwić w dobie systemów przeciwpancernych, które są w stanie zwalczyć nawet najbardziej zaawansowany pancerz. Dlatego też dziś pewne jest, że mimo rozwoju technologii, świat nigdy nie doczeka się następców superczołgów, bo byliby oni po prostu bezużyteczni.