Izraelski atak doprowadził do eksplozji, która wstrząsnęła światem… i to dosłownie
15 grudnia 2024 roku Izrael przeprowadził jeden z najbardziej intensywnych nalotów na północno-zachodnią Syrię od 2012 roku. Ten atak był wymierzony w magazyny rakietowe i systemy obrony przeciwlotniczej w pobliżu Tartusu, gdzie od 1971 roku znajduje się kluczowa baza morska Rosji wspierająca od 2015 roku militarne Syryjczyków. Był on jednak tylko czynnikiem zapalnym do wtórnych eksplozji przeróżnego rodzaju amunicji. Te po skumulowaniu wygenerowały fale sejsmiczne, które zarejestrowano jako trzęsienie ziemi o magnitudzie 3.1 w skali Richtera. Wywołały one taki efekt przez swoją ogromną intensywność, która sprawiła, że wygenerowane przez nie wibracje mas ziemskich były odczuwalne w odległości ponad 800 kilometrów.
Czytaj też: Wojskowi wsadzili pociski z myśliwców do sowieckiej Osy. Efekty przerosły oczekiwania
Trudno się temu dziwić, bo nagrania z tego ataku doprowadziły do ogromnego słupa dymu w kształcie grzyba, którego zwykle łączymy z atakiem nuklearnym. Według Syryjskiego Obserwatorium Praw Człowieka atak nie spowodował jednak ofiar w ludziach, ale pod względem skali i siły był nieporównywalny do jakiegokolwiek innego ataku w całej historii operacji wzdłuż syryjskiego wybrzeża. Pozostaje więc najważniejsze pytanie – jak doszło do tego, że “atak wywołał trzęsienie ziemi” o magnitudzie 3.1 w skali Richtera?
Czytaj też: Skontrowali jedno z największych osiągnieć ludzkości. Nawet wojsko to odczuje
Zacznijmy od tego, że skala Richtera, która została stworzona pierwotnie do pomiaru energii uwalnianej podczas trzęsień ziemi, może również określać siłę eksplozji. Oba zdarzenia generują bowiem fale sejsmiczne, choć ich wzorce są różne, bo eksplozje charakteryzują się bardziej zwartymi falami, pochodzącymi z jednego punktu, podczas gdy trzęsienia ziemi mają bardziej złożony przebieg, bo jest on związany z ruchem płyt tektonicznych. W praktyce fale sejsmiczne wywołane eksplozjami różnią się głębokością i siłą od tych związanych z naturalnymi trzęsieniami ziemi, a eksplozje powierzchniowe, takie jak ten nalot Izraela, często generują silniejsze fale w porównaniu do detonacji głębinowych.
W przypadku tego ataku sygnał sejsmiczny przemieszczał się z prędkością dwukrotnie większą niż w przypadku naturalnych trzęsień ziemi. Takie dane są niezwykle cenne dla naukowców i analityków wojskowych, bo umożliwiają im lepsze zrozumienie efektów wojny właśnie w sejsmicznym zakresie. Nie jest to zresztą niczym nowym, bo pierwsza detonacja nuklearna (test Trinity) z 1945 roku wygenerowała magnitudę 3,8 w skali Richtera, a najpotężniejsza bomba termonuklearna ZSRR osiągnęła magnitudę ponad 5 w skali Richtera.
Czytaj też: Chiński koń trojański? Wojsko USA cieszy się technologią, która może być problemem
Sejsmiczny wymiar izraelskiego ataku zaciera granice między zdarzeniami naturalnymi a wywołanymi przez człowieka. Tego rodzaju zdolności w rękach wojska nie tylko odzwierciedlają niszczycielską moc współczesnych działań wojennych, ale również w pewnym sensie podkreślają potrzebę bardziej zaawansowanych systemów monitorowania sejsmicznego, które mogłyby odróżnić tego typu eksplozje od trzęsień ziemi.