Powrót do czasów dzieciństwa, czyli Star Wars: Unlimited
Zaczęło się od smoków zbieranych z paczek chipsów w podstawówce, później przyszedł czas zagrywania się w Hearthstone, a finalnie zaangażowania się w wiedźmińskiego Gwinta na tyle, że zacząłem pisać do niego poradniki. Między tymi etapami było jeszcze kilka kolekcjonerskich karcianek, które mnie na chwilę zainteresowały, ale wraz z wejściem w dorosłość zapomniałem o tym gatunku gier na dobre. Gatunku wręcz wyjątkowym, bo daje on ogrom radości zarówno na etapie budowania talii, jak i sprawdzania jej w praktyce przeciwko kompletnie nieznanym taliom innych graczy. Nie miałem też nigdy kolekcji fizycznych kart z pierwszego zdarzenia, które regularnie przypominałyby mi o tych grach, ponieważ tylko cyfrowe formaty miały sens – głównie ze względu na brak innych graczy karcianek wśród moich znajomych… aż tu niespodziewanie lata beztroski przypomniała mi gra Star Wars: Unlimited.
Czytaj też: Aż trudno uwierzyć, że ta planszówka jest taka tania. Recenzja Dungeon Legends

Taka nazwa jednoznacznie wprawdzie wskazuje, z którym uniwersum mamy tutaj do czynienia, ale drugi człon “bez ograniczeń” to już jedna wielka zagadka. No, chyba że wiecie, jakimi zasadami rządzą się karciane gry kolekcjonerskie, to najpewniej połączycie szybko fakty i odkryjecie prostą prawdę — to podobnie jak stare BMW czy Golfy, studnie bez dna na wasze pieniądze. Kupując nową fizyczną grę, zwykle wiemy, jak dużo środków musimy na nią przeznaczyć, ale w Star Wars: Unlimited bez ograniczeń jest ewidentnie to, jak wiele kasy możecie w nią włożyć.

Podkreślam jednak – “możecie”, ale nie musicie, bo w praktyce początek przygody w tej produkcji od kompletnego zera zamyka się w koszcie maksymalnie dwustu złotych, jeśli chcecie kupić dwie pełne talie np. nowo wydanego dodatku Jump to Lightspeed. W zamian otrzymacie łącznie 100 kart, dwóch przywódców, dwie bazy, znaczniki i żetony potrzebne do gry oraz dwa boostery, czyli paczki kart z tajemniczą zawartością. Czy to dużo, czy mało, jak na grę karcianą? Zależy. Jednak jeśli akurat szukacie kolekcjonerskiej karcianki, to tego typu wydatek w formie próby, czy Star Wars: Unlimited będzie czymś idealnym akurat dla was, wydaje się niewygórowany.



Wróćmy jednak do tego, czym w ogóle jest ta fizyczna gra, choć jeśli kojarzycie komputerowe produkcje pokroju Hearthstone, Gwinta, Marvel Snapa i tym bardziej te fizyczne karcianki (np. Magic: The Gathering lub kultowe już Pokémon TCG), to u samych podstaw wiecie już wszystko. W skrócie więc? Zbieramy fizyczne karty, budujemy z nich talie, ale jeśli chcemy potraktować grę, jak typową karciankę, to po prostu albo ograniczamy się do predefiniowanych zestawów kart, albo podglądamy w sieci zestawy, które publikują ochoczo inni gracze. Proste? Niby tak – ale nie do końca, bo Star Wars: Unlimited to typowa gra z rodzaju easy to learn, hard to master, czyli wejście w nią jest łatwe, ale opanowanie na wysokim poziomie już niespecjalnie. Tyle tylko, że już początek zabawy będzie dla niektórych mordęgą. Zwłaszcza jeśli nie znają języka angielskiego na przyzwoitym poziomie.
Jak gra się w Star Wars: Unlimited?
Chciałbym powiedzieć, że wejście w Star Wars: Unlimited jest proste, ale w praktyce na pierwszej rozgrywce spędzicie nawet kilka godzin, ciągle poszukując odpowiedzi na nurtujące was pytania w sieci. Tylko wtedy będziecie mieli pewność, czy aby na pewno gracie wedle zasad, bo nie ma tutaj komputera w formie mistrza gry, który zacznie podświetlać możliwe akcje, przyciemni te niedostępne i będzie prowadzić przez całą grę, jak za rączkę. Ma to oczywiście zarówno swoje plusy, jak i minusy, co wie doskonale każdy, kto grał w bardziej skomplikowaną grę w wydaniu fizycznym oraz cyfrowym. Wrażenia podczas zabawy w nie są całkowicie odmienne, przez co oba formaty mają swoich zwolenników i przeciwników. Na pewno wielką zaletą tych drugich jest bardzo niski próg wejścia oraz łatwy i prosty dostęp do innych graczy, bo spójrzmy prawdzie w oczy – znalezienie gracza Star Wars: Unlimited jest w Polsce stosunkowo trudne.


Star Wars: Unlimited zaskoczył mnie już w pierwszych minutach rozgrywki, a raczej próby jej podjęcia. Szczerze? Nie spodziewałem się, że będę miał tak twarde zderzenie z jakąkolwiek karcianką fizyczną po spędzeniu tysięcy godzin w produkcjach pokroju Hearthstone, Gwinta czy Marvel Snapa. Największe zaskoczenie przeżyłem przy dążeniu do uzyskania odpowiedzi na temat drobnych szczegółów pokroju zachowania liderów w konkretnych momentach, zagrywania specyficznych kart, rozróżniania rodzajów obrażeń, zachowań ulepszeń czy limitów narzucanych przez np. mechanikę wyczerpania. Okazjonalnie musiałem sięgać po tłumacza, aby upewnić się, czy aby na pewno zrozumiałem konkretne możliwości kart, bo te są opisane oczywiście wyłącznie w języku angielskim. Na całe szczęście jednoznaczne odpowiedzi można znaleźć łatwo, bo co bardziej osobliwe wątpliwości rozwiewają albo dyskusje na forach, albo kilkuminutowy pobyt w “wielkiej księdze zasad“.



Innymi więc słowy, może i nie zostałem rozwalony na łopatki skomplikowaniem gry, ale ewidentnie rozpoczęcie przygody w Star Wars: Unlimited autorstwa Fantasy Flight Games nie było w żadnym razie początkiem przygody usłanym różami. To dobrze, bo wejście w kolekcjonerską karciankę z kilkoma rozszerzeniami na karku (od premiery w marcu 2024 roku zadebiutowały już cztery, wliczając w to premierową), takie właśnie powinno być – pełne pytań i wątpliwości przez ciągle rozwijane zasady i mechaniki. Oczywiście wątpliwości nie z rodzaju tych, które świadczą o złym designie, a tych, pod którymi kryje nawarstwienie nieznanych nam jeszcze mechanik. Bez tego karcianka od razu sprawiałaby wrażenie nie tyle prostej, ile… mdłej w swoich założeniach i tego na szczęście w Star Wars: Unlimited nie uświadczyłem.



Trudność w rozpoczęciu zabawy w Star Wars: Unlimited jest bezpośrednio związana z odmiennymi zasadami względem typowych karcianek bitewnych. Jasne, znajdziemy tutaj wiele podobieństw w postaci typu kart, konieczności zniszczenia bazy wroga w ramach dążenia do zwycięstwa, regularnego dobierania kart, zarządzania swoimi zasobami i złotych zasadach pokroju konieczności panowania nad polem bitwy czy doprowadzaniem do najkorzystniejszych wymian w walce, ale wszystko to jest podane w unikalnie smakującym anturażu.
Czytaj też: Recenzja Everdell: Dalekobrzeg. Nie grałem w Everdella i sprawdziłem “lepszego następcę”

Gra dzieli się bowiem na dwie ciągle powtarzane aż do wygranej fazy, zmusza gracza do panowania nad sektorem naziemnym i kosmicznym, pozwala graczowi zarządzać przyrostem swoich zasobów, aktywować jednostkę specjalną w formie przywódcy i wreszcie tworzyć dowolne kombinacje kart, które łączą się ze sobą i pozwalają zdobyć przewagę na polu bitwy czy wyjść z największych opresji. Ciekawie wypada też mechanika zabawy w pasowanie i przejmowanie inicjatywy i całkowity brak ograniczenia tego, co może znaleźć się w naszej talii, która może liczyć tyle kart, ile tylko chcemy.
Niczym kosmiczna studnia bez dna
Specjalne pudełka, cała masa kart o różnej jakości i w specjalnych wariantach, a do tego ładne akrylowe żetony, fenomenalne koszulki zdobione grafiką na tyle i nawet specjalne plansze. Na zdjęciach powyżej widzicie nie byle podstawowy zestaw konieczny do rozpoczęcia zabawy w Star Wars: Unlimited, a specjalny press-kit, którego wydawnictwo Rebel rozesłało tylko sześciu osobom w Polsce. Innymi słowy, zaczynałem zabawę w tę karcianą grę kolekcjonerską “na wypasie”, ale od razu was uspokoję – to tylko dodatki niewymagane do gry. Przydatne, ładnie wykonane i uprzyjemniające całą rozgrywkę, ale dosyć drogie, jak na początek przygody.



Przyznam jednak, że jakość podstawowych kartonowych żetonów obrażeń i konieczność wykorzystywania kart w roli tarczy czy “doświadczenia”, to katorga w porównaniu do tego, jak znacznie łatwiej żongluje się w grze akrylowymi odpowiednikami dostępnymi za stówkę.



Jeśli więc gra wam się spodoba, to ewidentnie powinniście przemyśleć ten zakup i to nawet gdyby na jego miejsce miało wpaść pięć boosterów, a więc typowych jak na TCG zestawów kart. Zawsze znajduje się w nich 16 losowych kart (w tym 1 lider oraz baza pełniąca też funkcję tokena) podzielonych na te zwyczajne, niezwyczajne, rzadkie i legendarne, a jedna z nich występuje w wariancie foil, czyli tym charakterystycznym hologramowym.
Czytaj też: Rzuć to wszystko i zostań… witrażystą! Recenzja gry planszowej Azul: Witraże Sintry



Twórcy już na etapie projektowania gry zwiększyli wyjątkowość dostępnych kart, wprowadzając możliwość znalezienia ich właśnie w wydaniu foil, hyperspeed (bez ramki i z charakterystycznym efektem przyspieszenia na bokach) oraz połączenia tych dwóch efektów. Nie zabrakło też wydań tych samych kart, ale z inną grafiką, które są zresztą najdroższe spośród wszystkich innych. Zbierać i kolekcjonować jest więc co, a ceny niektórych kart są liczone w całych tysiącach złotych, ale jeśli wystarczą wam podstawowe warianty, to nie wydacie na nie majątku. No, chyba że zamiast kupować je na rynku, będziecie za wszelką cenę próbować dorwać je z boosterów, a to… cóż, wręcz namiastka hazardu. Przynajmniej w moich oczach, czyli kogoś wychowanego na grach, do których zaczęły wpełzać lootboxy i skórki kosztujące ogromne sumy.