WikiLeaks nie jest portalem opiniotwórczym. Co więcej, nie aspiruje do takowego. To zwykła tuba, która publikuje wszystko, co popadnie. Bez weryfikowania, bez kontroli. To śmietnik, w którym z pewnością znajdują się mega-ważne sprawy, jednak równie dobrze wiele dokumentów mogło być specjalnie spreparowanych na wypadek wycieku. Nikt tego nie sprawdzi. A już na pewno nie redakcja WikiLeaks. To ona jest jednak obwiniana o wszystko, co popadnie (a Assange, z braku lepszych pomysłów, został oskarżony o “namawianie do stosunku płciowego bez prezerwatywy”). Niesłusznie.
WikiLeaks opublikowało bowiem wszystko, na czym udało mu się położyć swoje łapska. Jednak nie było ono w żaden sposób zobligowane do trzymania tego w tajemnicy. Czy jeżeli kiedyś nakręcę fanowski odcinek “Z Archiwum X” o katastrofie w Roswell, na podstawie raportów ludzi z tamtego okresu, i nagle okaże się, że pozyskane przeze mnie informacje są prawdziwe, to pójdę siedzieć? Nie. Przykład, oczywiście, dość karykaturalny, ale takie najlepiej, moim zdaniem, oddają sedno sprawy. Prawo do głoszenia czego się chce jest symbolem wszystkich wolnych narodów. Mam pełne prawo wierzyć w Latającego Potwora Spaghetti, mam pełne prawo publikować wszystkie “dowody” na temat współpracy rządu USA z pozaziemską cywilizacją i powinienem (jak przynajmniej wynika z aktów prawnych) mieć prawo do donoszenia na temat działalności władz, korporacji, i tak dalej.
Naturalnie, istnieje klauzula tajności we wszystkich organizacjach. Pamiętajmy jednak, że to w interesie Apple’a leży dochowanie tajemnicy w sprawie iPhone’a 5. I Apple zadba o tą tajemnicę. A jeżeli znowu coś wycieknie z firmy, to na pewno znowu opublikujemy pierwsze donosy. Czy ktoś nas o to obwini? Nie. Ale na pewno Apple pogoni niefrasobliwego inżyniera, który podpisał klauzulę tajności. Wytoczy mu wielomilionowy proces za ujawnienie tajemnicy handlowej. I słusznie. Ale nam, ani kolegom z konkurencji, nie spadnie włos z głowy. Bo taki nasz zawód – informowanie was o ciekawych rzeczach. Nie nasza wina, że się o czymś dowiedzieliśmy. Z nikim na ten temat nie podpisywaliśmy żadnej umowy (a zdarza nam się to: nieraz niektóre sprzęty dostajemy do testów przed premierą, dlatego w momencie premiery mamy już wyniki naszych testów, w zamian zobowiązujemy się do nie piśnięcia słowem na ich temat do danego dnia). Nie inaczej jest z WikiLeaks. Zupełnie inną kwestią jest świadome publikowanie nieprawdy. Jeżeli napiszemy, że Steve Ballmer lubi spędzać rozkoszne i intymne wieczory ze swoim jamnikiem, to ów Ballmer powinien mieć pełne prawo procesować się z nami o zniesławienie i pisanie nieprawdy. Ale jakoś nie widzę, by ktoś z poszkodowanych oskarżał o to władze portalu.
Dlatego uważam, że nagonka na WikiLeaks jest niesmacznym żartem. Bez wnikania w temat (serio, jakoś nie śledziłem tych publikacji, ogólnie znam zarys tego co ujawniono) publikacje na WikiLeaks z całą pewnością zaszkodziły wielu osobom. Wierzę, że naraziły czyjeś życia, jestem przekonany, że niektóre ustalenia dyplomatyczne zostały zniweczone, i tak dalej. Z pewnością przyniosły szkody. Jednak konsekwencje powinna ponieść osoba, która doprowadziła do wycieku. To ona nawaliła. WikiLeaks spełniło swój dziennikarski obowiązek. To, czy to było etyczne, słuszne, i tak dalej, to temat na niezłą dyskusję. Ja nie zabiorę w niej głosu, bo polityka międzynarodowa moją pasją raczej nie jest. Ale z punktu widzenia prawa nie powinien im spać włos z głowy. Za to współczuję osobie, która owe dokumenty przekazała władzom portalu. Będzie zapewne gnić w więzieniu do końca swych dni. I do takiego obrotu sprawy nic nie mam. A desperackie próby uwikłania Assange’ego w seksualny skandal, nagonka na zamknięcie portal dowodzi tylko tego, że Ameryka nie jest już tym, za co ją pokochał cały świat. Nie przypominam sobie bowiem nalotów na The Washington Post po ujawnieniu przez ich dziennikarzy afery Watergate.
Osobną kwestią jest 4chan. Przyznaję, bywam. Nie ze względu na zdjęcia penisów, dziecięcą pornografię czy też galerię zdjęć gore. Ale kocham to forum za jedną grę: “zaśmiejesz się, przegrywasz”. Zasady są jasne: nie wolno się roześmiać oglądając śmieszne obrazki. A bywają na tyle dobre, że się potrafię sam na głos roześmiać przy komputerze. I ogólnie czuję sympatię do Anonimowych. Ataki na MasterCarda i Visę to jednak bezczelność godna potępienia. Wyobraźcie sobie sytuację, że musicie zapłacić klientowi kasę. Dziś, najpóźniej jutro. Jak tego nie zrobicie macie przerąbane, gigantyczne odsetki. Macie w nosie jakieś WikiLeaks i politykę. I co? Guzik! Anoni mają spoko ideologię, że się tak kolokwialnie wyrażę, i ogólne ich przesłanie jest OK. Ale w tym przypadku królowało raczej poczucie siły i chęć rozróby.
Aczkolwiek w obliczu skandalu, jakim jest rządowa nagonka na WikiLeaks, w pełni rozumiem pierwszy odruch sympatii dla Anonimowych.
Temat jest delikatny, więc postanawiam przypomnieć: Siećpospolita Polska to mój prywatny blog, który tu wisi dzięki uprzejmości reszty redakcji CHIP.pl, która może, ale nie musi się zgadzać z treściami tu publikowanymi. Wasze poglądy też nie muszą się zgadzać z moimi. Więc chętnie podyskutuję z wami, jak zawsze, w komentarzach.