Nazwa Internet Explorer to “żywa skamielina”, sięgająca zamierzchłych internetowych czasów (dokładnie: 1995 roku), w których o Chrome albo Firefoksie nikt jeszcze nie słyszał, a na placu boju ostro walczyła przeglądarka Netscape. Choć warto na marginesie dodać, że kiedy rodził się Internet Explorer, to już od roku można było korzystać z… Opery.
W ciągu tych wielu lat przeglądarka Microsoftu przeżywała swoje wielkie chwile i… równie wielkie afery, związane z bezpieczeństwem, ujawnianiem danych albo praktykami monopolistycznymi producenta. Trochę się tego zebrało “za uszami”, więc chociaż najnowsza edycja Internet Explorera uznawana jest za całkiem udaną, nadal wielu użytkowników korzysta z niej tylko do jednego celu: ściągnięcia innej przeglądarki internetowej.
Być może dlatego powstał pomysł odcięcia się od przeszłości, przynajmniej od strony najbardziej wyeksponowanej, czyli nazwy produktu. Ten mechanizm stosują… partie polityczne, zwłaszcza przed wyborami strojące się w nowe piórka i nazwy, za którymi jednak często kryją się ci sami działacze-wyjadacze. Dość przypomnieć “sztafetę” PZPR – SdRP – SLD, ale to oczywiście nie jedyny przykład.
Oczywiście w przypadku Internet Explorera może chodzić tylko o budowanie nowej, bardziej prestiżowej marki, albo też o coś więcej – radykalną zmianę działania programu, porównywalną do wprowadzenia wersji IE 9 (obecnie IE 11). Być może pewne sygnały takiego planu da się już wyczytać z modyfikacji wprowadzonych w mobilnej wersji Explorera, ale – jeśli zmiana nazwy się potwierdzi – rewolucja będzie na pewno znacznie większa. Kto wie, może związana z opracowaniem całkiem nowej filozofii działania programu, porównywalnej z przeglądarką Gazelle, nad którą Microsoft pracował kilka lat temu. Niestety wtedy gazela okazała się słonicą, ale kto wie, kto wie…